piątek, 17 czerwca 2016

Czarne łabędzie, albo ornitologia przypadku



Dużo ostatnio czytam o tym, jak to bardzo ważne robić kadry przemyślane i zaplanowane. Jak to na przykład analogowa fotografia jest lepsza bo eliminuje fotografowanie na spontanie i łapu capu1.
Mamy w głowie taki schemat, ewolucyjnie oczywiście uzasadniony, że przypadek to zło. W życiu pierwotnego człowieka nie ma miejsca za dużo na myślenie o przypadkowości egzystencji, trzeba się skupić nad sprawami bieżącymi. Piorun trafił w drzewo? Nie będę teraz medytował nad istotą wyładowań elektrostatycznych w atmosferze, bo goni mnie tygrys szablozębny. Uznajmy że to znak od boga i przejdźmy dalej. Umniejszamy przypadkowi. A przypadek jest królem. Pomyślcie tylko, gdziekolwiek teraz jesteście, czytając te słowa. Z ekranu kompa w domu. W Starbucksie z bajeranckiego MacBooka sącząc frappe latte. Siedząc na kiblu z tabletem w dłoni2. Spróbujcie sobie wyobrazić, jak niesamowity ciąg zbiegów okoliczności doprowadził was do tego miejsca. Że zainteresowała was fotografia, że w ogóle istniejecie, bo wasi wapniacy się gdzieś tam spotkali bliżej, jak zwierzątko do zwierzątka, że w ogóle powstali wasi staruszkowie i tak dalej, do pierwszej kreatury, co nie mogła się zdecydować, czy chce być rybą, czy płazem, wypełzającej na brzeg praoceanu. I w ogóle jeszcze dawniej, aż do wielkiego wybuchu. Niewiarygodny, nieprawdopodobny, niemożliwy do oszacowania liczbowo ciąg przypadków, a na końcu gość siedzi na klopie i czyta blog niespełnionego portrecisty. A najlepsze, że jest to ciąg, który zaistniał. Chociaż myślimy, nieprawdopodobny, to nie. Jego prawdopodobieństwo jest jeden. Nie sposób się nie zawiesić myśląc o takich rzeczach, dlatego jesteśmy wyposażeni w system antyzdziwieniowy. W głowach porządkujemy sobie chaos rzeczywistości, próbujemy sobie je tłumaczyć, przeznaczeniem, religią, albo innymi głupotami. Nie potrafimy udźwignąć ciężaru przypadkowości życia. Mówimy sobie "nic nie dzieje się bez przyczyny", mimo wręcz przytłaczającej ilości dowodów na to, że masa rzeczy, większość rzeczy, dzieje się zupełnie bez przyczyny. Wszędzie widzimy działanie wrednego bóstwa, które nie ma nic lepszego do roboty niż spychać wróble z gałęzi3. Dlatego chcemy tej kontroli, pewności, że wszystko idzie jak należy, zgodnie z planem. Otóż, szoker. Rzeczy dzieją się bez powodu. Małe dzieci dostają raka. Źli ludzie wygrywają w totka. Przypadkowi ludzie zostają fotografami i robią portrety pięknym kobietom. Nikt tego nie planował i nic, absolutnie nic nie da się na to poradzić. Poważnie.
Terminem, który najlepiej określa rozwój portrecisty4, jest czarny łabędź. Jeśli interesuje was dokładnie co to jest, odsyłam do lektury książki "Czarny łabędź. O skutkach nieprzewidywalnych zdarzeń" autorstwa Taleba Nassima Nicholasa5. Polecam, bo chociaż napisana zupełnie bez polotu, jest ogromnie fascynująca.
W wielkim skrócie czarny łabędź to wydarzenie, którego nastąpienia nie można przewidzieć, a które ma daleko idące konsekwencje. Na przykład, przez miliony lat naszą planetą władały dinozaury i żaden dinozaurzy naukowiec nie mógłby przewidzieć, że z nieba spadnie wielki kamień i na Ziemi zapanują ludzie. Dwa stulecia temu futurolodzy zapowiadali, że miasta utoną w końskim łajnie, bo nie mogli wyobrazić sobie samochodu. Parę lat temu nie mogłem sobie wyobrazić, że można fotografować bez softboksa, aż przypadek, którego nie mogłem przewidzieć przecież, sprawił że przestałem go zupełnie używać6. Mam całą serię takich czarnych łabędzi od początku mojej obsesji kobiecym portretem, między którymi rozległa przestrzeń się rozciąga zdjęć bardzo równych poziomem. Pierwszy portret kobiety, tak na próbę, przypadkowo. Pierwszy portret obcej kobiety, przypadek całkowity, koleżanka mojej lepszej połowy. Pierwszy portret obcej pięknej kobiety, znowu przypadek, siostra koleżanki mojej lepszej połowy, oświecenie, trzeba fotografować nie każdą, tylko te piękne7! Przypadek bez softboksu, wow. Przypadek analogowej fotografii. Przypadek, absolutny przypadek odkrycia tilta jako podstawowej techniki pracy z kadrem i nabycie najlepszego aparatu świata8. Przypadek odkrycia lampy pierścieniowej. To są właśnie czarne łabędzie. Rzeczy których nigdy bym nie doświadczył, gdyby moje sesje były zawsze idealnie zaplanowane i przeprowadzone.
Dlatego śmiejcie się z ludzi, którzy coś tam paplą o przemyśliwaniu wszystkich kadrów. Myśleć trzeba, ale nie doprowadzać się do obsesji. Bo z tego tylko nerwice natręctw. Dajcie szansę czarnym łabędziom. Kupcie sobie Lomo albo coś.
Do następnego. Będzie o autoportrecie na plakat hollywoodzkiej superprodukcji.
A zdjęcie na górze, to jest właśnie z tej pierwszej sesji w której odkryłem, że tym pięknym kobietom najbardziej warto robić zdjęcia. Weźcie to sobie do serca.
Narka.

1) powód jak wygrzebany spod jajec trenera niemieckiej reprezentacji. Analogowa fotografia jest lepsza i tyle, nie trzeba wymyślać durnowatych uzasadnień. Których też ostatnio pełno wszędzie, muszę sobie zakontować - napisać posta o gościach, którzy czują potrzebę uzasadniania sobie dlaczego fotografują analogiem.
2) bardzo niedoceniana jest rola ubikacji w rozwoju czytelnictwa. Zwłaszcza wśród męskiej części populacji, kobiet to raczej nie dotyczy. Tysiące stron przerzuciłem siedząc na Porcelanowym Tronie. Dziesiątki tysięcy. I to nie licząc Playboya.
3) Mt 10, 29. Poważnie, sprawdźcie sobie.
4) rozwój wszystkiego właściwie, ale trzymajmy się konwencji.
5) libańskiego uchodźcy, ha! Ksenofobom na pohybel.
6) pisałem o tym w pierwszym wpisie tego bloga, dawno, dawno temu.
7) oczywiście moja lepsza połowa jest najpiękniejsza, ale ileż można robić zdjęć jednej kobiecie?
8) jestem chyba jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym, fotografem, który nie pragnie lepszego aparatu. Po prostu nie ma lepszego aparatu niż ten, który mam.