niedziela, 7 lipca 2013

Być szarlatanem

Portraitiste Extraordinaire
Miało być o internetach, ale postanowiłem nie psuć sobie humoru przy niedzieli, więc będzie o prawdzie.
Do napisania tego tekstu skłonił mnie ten artykuł, z portalu kadratowo. Zakontujcie sobie wnioski autorki, wrócimy do tego za moment. (UWAGA: ten link prowadzi obecnie donikąd, ponieważ artykuł zniknął. W wielkim skrócie, autorka podzieliła portret na dwie kategorie - psychologiczny i portalowy. Portret psychologiczny objawia wielką prawdę o portretowanym, sięga do głębin duszy. Portret portalowy to paździerz i dno, pusta estetyka oraz strata czasu).

Otóż dawno, dawno temu1 po świecie krążyły wozy, z których rozmaici doktorzy i profesorzy wątpliwej reputacji sprzedawali miejscowym kmiotkom cudowne środki na wszystko. Na porost włosów, na ból zębów, na libido i w ogóle na wszystkie możliwe plagi i nieszczęścia. Najbardziej znamy to z westernów, ale tradycja wędrownych cudotwórców jest stara jak świat. Zawsze znalazł się ktoś, kto chciał sprzedać sen. I zawsze znalazł się nabywca.
I teraz na scenę wchodzi portrecista2.
Otóż czytając ostatnio nostalgicznie "Awantury Kosmiczne" Niziurskiego3 trafiłem na moment, w którym bohater próbuje przekonać Opat Matyldę (fotografkę, amatorkę, dzisiaj byśmy powiedzieli stritowca, do której czuje pociąg) do wykonania serii zdjęć woźnemu Bamboszowi:
"(...)Ludzie nie lubią prawdy o sobie. Widziałaś, jak się stroją, zanim pójdą do fotografa, chcą wyglądać nie tak jak z w y c z a j n i e wyglądają, ale lepiej. I mają pretensje do fotografa, gdy 'źle' wychodzą na zdjęciach i nie mają pięknych gębul, jak sobie wyobrazili. Wielu ludzi prawda okropnie drażni. Wolą piękną baśń o sobie. Ulizaną i wyretuszowaną jak zdjęcia ślubne(...)"
Teraz wróćmy do tekstu który zalinkowałem na początku. O ile jest on sam w sobie w zasadzie prostym paszkwilem4 na fotografów określonych pogardliwie "portalowymi", to autorka popełnia dość poważny błąd. Stawia portrecistę przed portretowanym. Jest oczywiście mnogość przeogromna portretów, w których postać pełni jedynie rolę symbolu, przenosi ideę, wyraża jakieś wewnętrzne "fuj" i ukryte "psie"5 autora, jednak podstawową funkcją portretu jest pokazać portretowanego6. Portret jest o człowieku. Człowiek przychodząc do portrecisty liczy na to, że nie będzie wyszydzony, ośmieszony i sponiewierany. Nawet karykaturzyści pracując na zlecenie dbają, by nie przeciągnąć struny. Portretowany mówi "ten profil mam słabszy", albo "w tej pozie robi mi się drugi podbródek", albo inne takie. Jest zainteresowany prawdą w pewnym jej sensie, w końcu przychodzi do fotografa, a nie malarza-pochlebcy, ale nie tą zupełnie prawdziwą, tylko tą bardziej łagodną. Tą "dobrą" prawdą, bez podwójnego podbródka i złego profilu. Dlatego się ubiera, maluje, fryzuje. Ale czy przez to staje się nieprawdziwy i nieistniejący? Czy portret kobiety, zrobiony znienacka o poranku na drugi dzień po imprezie z okazji pięćdziesiątych urodzin będzie "lepszy" od portretu wykonanego w studio z mejkapem, fryzurą i feerią świateł? Bo koniecznie trzeba tej pani pokazać błędy pana boga? Bo ludziom trzeba odbierać złudzenia w imię "prawdy"?
Bardzo fajną anegdotę odnalazłem w biografii Nasierowskiej (z pamięci będę cytował, więc mogę coś pomieszać, ale idea jest słuszna):
Pewien książę zapragnął wysłać wybrance swój portret. Pech jednak chciał, że książę, choć wielki duchem, był niski. Do tego miał jedną nogę krótszą i bielmo na oku. Postanowił więc, że portrecista który pokaże go prawdziwego, ale tak żeby był przystojny, otrzyma sowitą nagrodę.  A ci, którym się nie uda stracą życie. Minął czas, głowy się posypały, aż w końcu znalazł się śmiałek, któremu się powiodło. Postanowił sportretować księcia na polowaniu. Konno, więc krótsza noga i mikry wzrost
stały się niezauważalne a do tego mężczyzna na koniu jest wiadomo bardziej męski7. I w trakcie mierzenia z kuszy, więc felerne oko przymknięte.
I co? Taki portret jest zły, bo nieprawdziwy? Sam pogląd zresztą, że portret powinien być "prawdziwy" jest rozczulająco naiwny. Nie da się całej prawdy o człowieku pokazać na zdjęciu. W najlepszym razie można przekazać pewne idee - gdy robimy zdjęcie komuś znanemu, można wydobyć schematy, jak choćby w portrecie Jeana Cocteau autorstwa Halsmana, umieszczonym w zalinkowanym przeze mnie na początku artykule. Spróbujcie zapomnieć o tym, że to Cocteau i postarajcie się dojść do jakiejś "prawdy" na podstawie samego zdjęcia. Trudne, co? Można się starać, można jakieś przebłyski pokazać, emocji obraz przefiltrowany przez to co portrecista ma w głowie, ale "prawda"? O'rly? Dopiero kiedy połączymy obraz z naszą wiedzą o tym kto na nim widnieje, odpowiednie zapadki zaskakują i jest ten moment "aha, faktycznie, cały on". Ale nawet wtedy nie jest to "cały on" tylko obraz "onego" który mamy już wyrobiony, nasze wyobrażenie, które dopasowujemy sobie do zdjęcia.
Zaś rolą ekstraordynaryjnego portrecisty jest podać człowiekowi sen o nim samym. I nie należy się doszukiwać w tym złych rzeczy. Sny są ważne. A świat jest wielki, jest w nim miejsce i dla portrecisty-psychologa i dla portrecisty-szarlatana. A poza tym, taki ekstraordynaryjny ma jednak pewną reputację do obrony, prawda?

PS. Na zdjęciu mikstura wg. własnej receptury, którą podaję modelkom przed sesją. Podobno obrzydliwie smakuje, ale nie wiem, jako piękny z natury nie muszę jej spożywać gdy robię sobie zdjęcia.

1) chociaż nie aż tak znowu dawno, wikipedia podaje, że ostatni tego typu show zakończył działalność w 1972 roku
2) ekstraordynaryjny, a jakże.
3) czytajcie Niziurskiego, jest jednym z najlepszych pisarzy powieści młodzieżowych, poważnie. I wciąż się czyta, mimo że szkoły inne
4)  jest wiele powodów dla których pisze się paszkwile, głównie osobistych. Freud miałby używanie tutaj zapewne.
5) jeśli nie wiecie o co chodzi: YouTube 
6) patrz to co najważniejsze.
7) znowu Freud

środa, 26 czerwca 2013

Na portretówkę nieszczęsną...

C'est la vie
Zabieram się do tego postu jak canis familiaris do erinaceusa roumanicusa, bo w gruncie rzeczy temat jest niemożliwy do ogarnięcia. No, ale słowo się rzekło, trzeba by się wywiązać.
Jak dobrze wiemy1, obiektyw portretowy to inne określenie na obiektyw o ogniskowej 85mm i światłosile 1.4. Ma też wypasioną wersję o świetle 1.2, oraz biedną wersję o świetle 1.82. Określenie "portretówka", tak silnie przylgnęło do tej konkretnie ogniskowej, że ludzie niejako z automatu sugerują to szkło do portretu, niejednokrotnie zupełnie nie przejmując się kontekstem, w jakim będzie użyte. Zostawmy więc na moment z boku tego starożytnego fotosuchara i spróbujmy określić co to właściwie jest ta "portretówka"3.
Najprostsza4 definicja, to - obiektyw przeznaczony do wykonywania portretów. No i dobra, chociaż brzmi to ciut podejrzanie5, to na początek może być. Teraz jeszcze tylko jedna sprawa - co to jest portret?6. Dla moich potrzeb upraszczam sobie - portret to jest taki kadr z ludzikiem od powiedzmy dekoltu w górę, z ramionami, główką i tyle. Albo trochę sobie odcinam na górze, ale w miarę ciasno to wszystko chcę mieć. To jest taki "mój" portret. I teraz jak trzeba sobie kombinować. Otóż kombinuję sobie tak, że portret w takim kadrze jak opisałem chciałbym ogarnąć w kącie plus minus 14 stopni(w płaszczyźnie poziomej), w kadrze pionowym. Jasne? No ba. I teraz dlaczego akurat tak. Ano dlatego, że z mojego doświadczenia wynika, że przy takim portrecie-popiersiu jaki najbardziej lubię, przy tym kącie zniekształcenie perspektywy twarzy portretowanej jest najbardziej neutralne, najkorzystniejsze. I tu troszkę amatorską psychologią polecę7. Otóż trzeba wam wiedzieć, że nie przepadam zbytnio za innymi przedstawicielami homo sapiens. Znaczy oczywiście nie za wszystkimi nie przepadam, grupka hominidów, które lubię jest całkiem spora i w jej skład wchodzi zdecydowana większość moich portretowanych, ale niekoniecznie lubię ich(je) przytulać8. W związku z czym kadry, na których zniekształcenie sugeruje bliskość9 są dla mnie niepokojące, wywołują wrażenie naruszania mojej przestrzeni prywatnej. Wolę takie na których odległość jest, z braku lepszego słowa, przyzwoita. Ale bez przesady w drugą stronę. Fotografie zrobione długimi ogniskowymi stają się z kolei konkretnie nienaturalne10. I dlatego wypracowałem sobie te 14 stopni. Ani za blisko, ani za daleko w kadrze, który lubię. Niestety, życie nie jest aż takie proste. Bowiem jak wszyscy wiedzą11 rzeczona deformacja perspektywy pozwala nam do pewnego stopnia ukorzystniać buzie naszych modeli, zwłaszcza przy fotografowaniu en face. Zmniejszać nosy, rozszerzać zbyt blisko osadzone oczy, odciążać żuchwę i tak dalej. I to znowu zmienia odległości, kąty i ogniskowe, którymi będziemy tę konkretną buzię uwieczniać.
Wszystko to jest bardzo oczywiste12, wymaga jedynie, jak większość rzeczy, doświadczenia. Czyli czasu13. Trochę czasu i będziecie ogarniać bez myślenia, jaka ogniskowa posłuży danej buzi i w jakim kadrze.
Drugą cechą którą kochamy14 w kombinacji obiektyw/aparat, jest zdolność do robienia rzeczy z głębią ostrości. Głównie rzeczy w temacie jej zmniejszania do granic możliwości. Tak, że gdy rzęsa jest ostra, to oko już nie. I tutaj w przypadku obiektywu liczy się oczywiście maksymalny otwór względny przysłony. Tak samo jak w przypadku aparatów, rozmiar ma znaczenie15.
Tyle nieco mętnego teroryzowania, przejdźmy do konkretu. Jaki obiektyw najlepiej. Z góry zaznaczam, że nie śledzę wszystkich systemów z ich wszystkimi słoikami, więc ostrożnie podchodźcie do tego co napiszę dalej. Jeśli szukacie informacji o konkretnym szkle, sugeruję strony takie jak optyczne.pl, gdzie możecie sprawdzić specyfikację, podpytać na forum i zasięgnąć opinii u największych onanistów sprzętowych polskich internetów. Informacje te, podobnie jak moje, chociaż z innych zgoła powodów, będziecie musieli przefiltrować przez sito swoich potrzeb. Moje zdanie na temat szkła dotyczy bowiem wyłącznie jego przydatności w portrecie ekstraordynaryjnym, więc nie wiem jak będzie się ono sprawiało przy innym rodzaju fotografii. Za to ludzie z optycznych zazwyczaj z fotografią mają do czynienia wyłącznie w teorii - i tę mają opanowaną do perfekcji. Jest to dobre miejsce, by poczytać o rozdzielczości, aberracjach, komie i innych niezbyt istotnych duperelach, które jednak mogą mieć dla kogoś znaczenie.
Jeśli macie info o szkłach pasujących do tego tematu, dajcie znać, podopisuję.
Ustaliłem wcześniej że istotny jest kąt widzenia szkła, a nie jego ogniskowa, tę ostatnią trzeba więc dobrać do aparatu. W małych i mikroskopijnych obrazkach w najlepszej sytuacji są oczywiście posiadacze pełnych klatek, bo w obrębie tych 80-120 mm, w którym obraca się portrecista szarlatan taki jak ja, szkieł jest zatrzęsienie. Ze światłosiłą zależną wyłącznie od zasobności portfela. Nieco gorzej mają posiadacze luster APS. 85mm, "portretówka absolutna", na tym formacie robi się nieprzyjemnie długa, poszerza ramiona i spłaszcza twarz, bardziej przydatna do ciaśniejszych kadrów. A nikt z dużych producentów nie wpadł na pomysł, by zrobić dla nieszczęśników z małymi matryckami odpowiednią "portretówkę". Pentax jest chyba jedyny ze swoim 77 1.8. Można by się ratować 60mm macro, które występują chyba w każdym systemie, a Tamron produkuje nawet superjasną (jak na macro) wersję z maksymalną liczbą przysłony 2. Uwaga jednak - makro w portrecie jest czasem bolesną sprawą16. W ostateczności można się wysłużyć zwykłą 50, która ma dodatkowo tę zaletę, że jest tania jak barszcz17.
Lepiej mają bezlustrowcy, bo mogą zaadoptować któreś ze starych szkieł o popularnej ogniskowej 58mm, ze światłem nawet 1.2. Manualne co prawda, ale w statycznym portrecie nie jest to wielki problem. Posiadacze u4/3 też nie mają na co narzekać - nie poszaleją z głębią ostrości, ale to już taka cecha tego formatu. Za to obiektywów mają do wyboru sporo, z idealnym chyba 45 1.8 na czele. Nie mówiąc o tym że mogą się szarpnąć na jakiegoś Noctiluxa ze światłem 0.9 (czy ile to tam ma) i mieć nawet sensowną tę głębię. Co prawda używanie superjasnych szkieł w studio to masa problemów, ale da się, z doświadczenia piszę.
W przypadku średniego formatu sprawa też jest prosta. W każdym systemie jest szkło, a czasem parę szkieł, które obracają się w rozsądnych okolicach tych magicznych 14 stopni. Najpopularniejsza bodaj ogniskowa to 180mm, dająca w pionowym (lub kwadratowym) kadrze nieco zbyt intymne dla mnie 18 stopni, coś jak 82mm w przypadku małego obrazka. A najpopularniejszym i najsłynniejszym obiektywem o tej ogniskowej jest oczywiście enerdowski Carl Zeiss Jena Sonnar 180 2.8. Obiektyw, dla którego warto męczyć się z zawodnym, niewygodnym i ogólnie nieporęcznym Psixem. Ale chociaż ten Sonnar jest tylko dla Psixów, to jak pisałem, w każdym średnim systemie znajdzie się adekwatna "portretówka".
W przypadku wielkiego formatu, nikomu nie doradzę bo nie mam zielonego pojęcia. Jeśli macie jakieś typy to się podzielcie, dopiszę. Chociaż mam poważne wątpliwości, że czytać mojego posta będą miłośnicy fotografii przez duże "F".

Czas na morał. A morał z dzisiejszej opowieści jest taki, że zanim się zakupi szkło do portretu, warto wiedzieć, jaki portret będzie się uprawiało. A jeśli nie wiadomo, bo człowiek dopiero zaczyna, to trzeba po prostu kupić cokolwiek (najlepiej zoom pokrywający ogniskowe w tym "portretowym" zakresie), przemęczyć się, aż wizja się wyklaruje i wtedy kupić adekwatne szkło. Zanim dotarłem do obiektywu, którego używam dziś praktycznie wyłącznie18, przez bardzo długi czas, zarówno na aps, jak i na pełnej klatce z powodzeniem używałem prostego zooma 70-210 4, znanego niektórym pod nazwą Flinty. Wielu portrecistów używa jakiejś wersji 70-200 2.8, które istnieją w każdym systemie - i nad tym też można się zastanowić, szczególnie jeśli nie jest się zakręconym na punkcie małej głębi ostrości. A w zupełnej ostateczności można się poddać i kupić tę osiemdziesiątkępiątkęjedendwa i niech będzie, że "portretówka"19.
Uff.
Tyle na dziś, następną razą pogadanka będzie o polskich fotograficznych internetach.

1) zwróćcie uwagę, gdy ktoś zaczyna od "jak dobrze wiemy", to chce wam sprzedać solidnego suchara. Nie daj boże, gdy zaczyna od "jak WSZYSCY dobrze wiemy". Rzeczy, które wiemy wszyscy, nader często okazują się bredniami.
2) są też ciemniejsze, ale wiadomo
3) według firmy Sony na przykład, jest to obiektyw 50 1.8, który jest obiektywem portretowym o dużym otworze przysłony, a także 35 1.8 który z kolei jest obiektywem portretowym o bardzo dużym otworze przysłony. Oraz obiektywy 35 1.4, 85 2.8, 50 1.4. Co ciekawe, obiektywem portretowym jest 135 1.8, ale nie jest nim 135 2.8. Przykład na to, jak marketing próbuje ludziom nasrać do głowy. Szukasz obiektywu portretowego? Proszę bardzo, mamy dla ciebie znakomity obiektyw 135 1.8 (no i bez kitu, to jest akurat znakomite szkło). Za drogo? Proszę, jest w rozsądnej cenie 35 1.8. A że cztery razy mniejsza ogniskowa? Nie szkodzi, podejdziesz bliżej.
4) czyli z reguły najlepsza.
5) bo niby skąd obiektyw ma wiedzieć, do czego służy?Jak "portretówką" zrobię pejzaż, to się źle naświetli?
6) dobra dobra, niech będzie, że żartuję, ale tak na wszelki to się zastanówcie nad tym, aż tak banalne to nie jest...
7) czyli jak każdy domorosły psycholog-amator, zacznę bredzić od rzeczy. W sumie, nawet można by powiedzieć, "jak w ogóle każdy psycholog, zacznę bredzić od rzeczy".
8) a nawet gdybym lubił, to nie jestem do końca przekonany, że one by chciały być przytulane przeze mnie, w sumie obcego chłopa. A już na pewno jestem pewien, że moja osobista lepsza połowa nie byłaby takim otwartym wyrażaniem emocji w stylu hipisowskim zachwycona. Wiecie rozumiecie.
9) bo tak naprawdę w taki sposób mój nieco prymitywny ale cwany mózg sobie określa odległość na fotografii, na której nie ma żadnych innych punktów odniesienia - na podstawie deformacji perspektywy
10) miałem śmieszną zajawkę z tym tematem ostatnio, ktoś w internetach, na fanpejdżu jakiejś szkoły fotografii bodajże, forsował intrygującą opinię, że im dłuższa ogniskowa tym lepiej, bo mniej zniekształcona perspektywa. Mniej zniekształcona nie znaczy lepsza. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania świata w rzucie prostokątnym. Twarze w takim rzucie naprawdę wyglądają dziwnie.
11) ehm, ehm.
12) nie, powaga.
13) patrz dziesięć tysięcy.
14) w każdym razie my kochamy.
15) patrz rozmiar jest ważny.
16) trudno kobiecie wytłumaczyć, że te wszystkie zmarszczki i pory i pryszcze, perfekcyjnie widoczne dodają zdjęciu realizmu, a przecież musi być realizm, bo inaczej nie będzie prawdziwy portret.
17) a w niektórych systemach wręcz została namaszczona mianem "portretówki". Przez świętą rękę marketingu.
18) Fujinon GXD 180 3.2 gdy pracuję na kliszaku,  a gdy na cyfrze to Minolta 58 1.4.
19) morał w jednym zdaniu, "kup cokolwiek, byle miało 85mm". 

PS. Jak było zrobione dzisiejsze zdjęcie.
Ano, w duchu wpisu, fotka została zrobiona zoomem 16-50 2.8 przy przysłonie 5.6 na formacie APS. Co z tego wynika - ano to, że możnaby je zrobić kitem. Fakt, nie byłoby szczególnie ostre, pewnie jakieś aberracje by się wkradły ale to bez znaczenia. Ważne że się da, jak się chce. Oczywiście, nie dałbym rady wydusić z kita głębi ostrości, którą teoretycznie nawet z tego zooma bym uzyskał, ale w tym portrecie akurat o głębię nie szło.
A oświetlone jedną lampą błyskową z PARem i wrotami, z żurawika.

środa, 17 kwietnia 2013

Anal jest lepszy


Oswajanie idei
Jeśli czytając tytuł dzisiejszego wpisu pomyśleliście o tym o czym ja pomyślałem że pomyślicie czytając tytuł dzisiejszego wpisu, to bardzo nieładnie. Zgodnie z zapowiedzią będzie bowiem o wyższości analoga nad cyfrą.
Pisanie o tym, że analog jest lepszy od cyfry to coś jak przeprowadzanie dowodu na dwa razy dwa jest cztery. Niby prosta sprawa, dowód taki może każdy zrobić kto ma opanowaną matematykę na poziomie bodaj szkoły średniej, ale sensu w tym dla normalnego1 człowieka niewiele.
Mimo to.
Lepszości analoga można dowodzić na dwóch poziomach - praktycznym, oraz nazwijmy to roboczo, metafizycznym2.
Praktycznie3, mamy do czynienia z materiałem o lepszej rozdzielczości, większej rozpiętości tonalnej, łatwiejszym dostępie do efektownych manewrów, takich jak mała głębia ostrości czy pokłony. To jednak się zmienia, nowoczesne aparaty cyfrowe są coraz lepsze, rzeczy które kilka lat temu były nie do pomyślenia są obecnie na porządku dziennym.
Pozostaje aspekt metafizyczny i tego cyfra nie będzie w stanie pokonać do czasu aż sama stanie się technologią przeszłą i uzyska status "kultowości". Spora część wyższości fotografii analogowej nad cyfrową tkwi bowiem nie w samych fotografiach, a w procesie ich powstawania. Szczerze mówiąc nie znam fotografa, którego nie pasjonowałaby sama czynność fotografowania. Jest w niej coś niezwykłego, jakaś magia chwytania chwil, dla której sam końcowy efekt nie jest całkowitym usprawiedliwieniem. Fotografia analogowa przeciąga ten proces, pozwala go przeżywać bardziej i bardziej cenić. Chociaż technologia użyta w cyfrowych aparatach jest wielokrotnie bardziej zaawansowana od tej w analogach, to jest też mocno odhumanizowana. Naciskam guzik i natychmiast na ekraniku pojawia się zdjęcie. Nie ma tu niepewności, nie ma oczekiwania, rytuału4, nie ma w tym procesie miejsca dla mnie. Jest niczym kompletnie rujnujący fabułę deus ex machina. Coś się dzieje, teoretycznie nawet wiem co, ale w praktyce zero wrażenia, brak emocji. A ponieważ do fotografowania podchodzę bardzo emocjonalnie, zdjęcia swoje traktuję trochę jak dzieci. Rozciągając niebezpiecznie tę paralelę - zdjęcia analogowe, choć może nie tak mądre i bystre jak te z cyfry, są na pewno bardziej kochane.
Nie sposób też pominąć dyskretny urok szpanu. Nie bez powodu smętnie hipsterskie aplikacje tak bardzo starają się tworzyć z żałosnych iphone-owych wyfocin obrazy niczym z kwadratowych analogów5. Fotografowanie analogiem jest elementem pozwalającym się wyróżnić na tle milionów cykających cyfrowymi aparatami, nawet jeśli efekt końcowy jest nieszczególny (a zazwyczaj jest). Daje poczucie bycia szczególnym, odmiennym od mas6. I, choć zabrzmi to dziwnie, jest to fajne. Jest fajnie iść automatyzacji na przekór i jest fajnie być dzięki temu docenianym, nawet jeśli tak naprawdę, jest to puste uznanie.
W kontestowaniu analogowej fotografii pomaga też fakt, że dzięki cyfrowej rewolucji naprawdę wypasiony sprzęt można nabyć po śmiesznych cenach7. W cenie lustrzanki entrylevelowej z obiektywem kitowym można upolować na aledrogo bardzo zacny średnio, lub wielkoformatowy aparat. Do czego was naprawdę zachęcam. Ba. Zachęcam was nawet do kupna małego obrazka. Analog jest fajny. Poważnie.
Do następnego. A będzie o portretówce.

PS. Fotka nagłówkowa przedstawia mój stosunek do aparatu nex-3. Jest on (ów stosunek) dość krytyczny. Mianowicie uważam go za najgorszy aparat jaki miałem kiedykolwiek w ręku. Nie spotkałem jeszcze nigdy sprzętu, który w tak aktywny sposób starałby się przeszkodzić mi w robieniu zdjęć. Ogromny sza-cun dla projektantów tego surogatu aparatu fotograficznego.

1) piszę normalnego w sensie niematematyka. Matematycy nie są zupełnie normalni.
2) ostatecznie fotografia, było nie było sztuka,  przepełniona jest metafizycznymi wibracjami
3) oczywiście myśląc o analogu w sensie czegoś większego od małego obrazka. Pisałem już o tym tutaj.
4) rytuał jest niezwykle ważny. Rytmiczne postukiwanie koreksem w zaciemnionej łazience jest niczym szamańskie zaklinanie pogody i też zawiera element błagalny - przy sprzętach o wieku liczonym w dziesięcioleciach wszystko jest możliwe.
5) ale koniecznie popsutych, na zleżałych materiałach. Musowo z ziarnem oraz tiltem. Look at this Instagram.
6) a dodatkowo jest dla fotografii mniej więcej tym, co cycki. Nie od dziś wiadomo że zdjęcie zrobione analogiem zostanie przez każdego fotografa ocenione wyżej niż to zrobione cyfrą. Dokładnie tak samo, jak zdjęcie na którym są cycki. Fotografia jest przesycona duchem machismo.
7) nie dotyczy to sprzętu naznaczonego stygmatem kultowości. Leica, Hasselblad, Rolleiflex, za ich zbawienne działanie na nasze kompleksy płacimy słony dodatek.

sobota, 16 marca 2013

Chcę, mam, potrzebuję

Clockwork Photographer

Jak większość facetów, jestem typem beznadziejnego zbieracza. Gromadzę wszystko, co pozwala zrobić zdjęcie1. Jednak moje upodobanie do zbierania wszelkiego fotozłomu jest niczym w porównaniu do nasilenia tego zjawiska u prawdziwych kolekcjonerów2. W odróżnieniu od nich jestem jeszcze w tej fazie, że próbuję sobie jakoś zracjonalizować wejście w posiadanie nowego aparatu, albo obiektywu, albo innego niezbędnego przedmiotu. Że będę nim fotografował. Że są w tym systemie fajne szkła3. Że ten właśnie aparat przybliży mnie do fotograficznej nirwany. Patrzcie na to:



Na szybko wybrałem z komody pełnej złomu część, która jest całkowicie sprawna i w każdej chwili gotowa do akcji, z bateriami, paskami, zaślepkami i tak dalej. Co najmniej drugie tyle nagromadziło mi sie maneli bezużytecznych nawet w najbardziej optymistycznych przewidywaniach. A każdy z tych złomów ma historię4. Postaram się wam te historie postreszczać:

Mavica? No, moja pierwsza cyfrówka, a cyfrówka to jest prawdziwa przyszłość!
Cyfrowe lustro? Bo ma bagnet Minolty, pasują moje analogowe obiektywy i ma dziesięć megapiksli, kosmos!
Minolta 7000i? No, to taka pełna klatka dla ubogich, jak się nie ma co się lubi to wiadomo.
Minolta 8000i? No bo 7000i nie ma 1/8000 a to bardzo ważne mieć 1/8000.
Minolta 800si? Ma lepszy autofocus i bateryjki do gripa wchodzą normalne paluszki a nie trudnodostępne i drogie 2CR5
Konica? Bo fajne są Hexanony i malutkie.
Canonetka? No bo mała jest i fajnie mieć przy sobie zawsze aparacik.
Pentax? Bo największy wizjer jaki kiedykolwiek był montowany w lustrzankach 35mm5
XA? Jest niemożliwie słodki, ma pełną klatkę, mieści się w kieszeni i kosztuje jedną setną tego, co cyfrowy kompakt pełnoklatkowy.
Pentacon? Średni format i to kwadratowy! To będzie mój pierwszy krok w prawdziwą Sztukę...
Instax? Prawdziwe, papierowe fotki, natychmiast! Zostanę hipsterem.
Fuji? Ma tilta i shifta, a nie od dziś wiadomo, że bez tilta i shifta nie ma portretu.
Jeszcze Fed. No tutaj to się poddaję, nie mam zielonego pojęcia, na co komu taki badziew. W każdym razie mam i jest sprawny 6.
Do tego światłomierz, bo wiadomo, tyle analogowego majdanu, światłomierz to mus. I lampa makro pierścieniowa, bo fajnie portrety wyglądają doświetlone taką lampą7. No i tył polaroidowy i pierścienie makro i lampa reporterska i jakaś kupka dodatkowych obiektywów do tego...
Sporo nie mam już bo sprzedałem albo zamieniłem coś innego - pełnoklatkowego cyfraka, bo stracił rację bytu w porównaniu ze średnioformatowym analogiem8, Kilku dużych analogów, kilku wielkich obiektywów, które się pozamieniały na inne wielkie analogi i inne wielkie obiektywy...

A jeszcze nie ma tu rzeczy, które bardzo bym chciał mieć ale nie mam, bo mnie nie stać. Na przykład niesamowitego obiektywu Kodak Ektar 178 2.5, którego potrzebuję, jak kania dżdżu. Albo aparatu Leica S, którego potrzebuję jeszcze bardziej. Albo masy innych rzeczy, które pozwoliłyby mi rozwinąć skrzydła niczym fotograficznemu Ikarowi, ale z piórami poklejonymi woskiem żaroodpornym...

A teraz rzeczywistość:



To sprzęt, którego używam i do którego nie potrzebuję racjonalizacji, wystarczy codzienna fotograficzna praktyka.
Fuji jako aparat do portretu.
Bezlustrowiec jako polaroid i światłomierz w jednym.
XA jako podręczny aparat do noszenia na co dzień w kieszeni.

Wynika z tych dwóch fotek wiele rzeczy. Że wydałem kupę kasy na zbędny złom. Że miejsca dużo się marnuje, bo gdzieś to musi przecież leżeć. Że tak naprawdę nie wiem, czego potrzebuję.
Uderzam się w pierś wątłą - sprzęt z drugiej fotografii wystarczy żebym zrobił cokolwiek9 co chciałbym zrobić. Nie potrzebuję tego Ektara10. Niepotrzebna mi niesamowita Leica S11. Wystarczy to co najważniejsze.
Więc zamiast morału, życzę wam większego ogarnięcia niż moje. Żeby wam się lepiej niż mnie wyważyło, to czego chcecie, z tym czego potrzebujecie12.

Do następnego razu. A skoro zahaczyłem poniekąd o sprzęt, będzie o tym, czy lepszy analog, czy cyfra i dlaczego właśnie analog.

1) z wyjątkiem telefonów komórkowych. Idea komórki jako aparatu jest mi tak wstrętna, że nie zawahałbym się użyć sformułowania ohydna. O taka.
2) czasem można na nich natrafić na forach internetowych, charakteryzują się forumową stopką dłuższą niż moje blogowe wpisy i najczęściej niestety marnymi zdjęciami. Chociaż od tego ostatniego są wyjątki.
3) nic to, że mnie nie stać.
4) nie wszystkie dokładnie pamiętam, ale co nie pamiętam, to dofantazjuję.
5) ale nie, tym razem powaga, jest o połowę większy od największych wizjerów w cyfrowych pełnoklatkowcach.
6) na tyle, na ile wytwory radzieckiej myśli technicznej mogą w ogóle być sprawne...
7) w życiu nie zrobiłem ani jednego.
8) naprawdę, żałoba w porównaniu.
9) znaczy cokolwiek fotograficznego z fotograficznych rzeczy, które chciałbym zrobić. Bo nie da się nim zrobić wielu rzeczy fotograficznych, do których potrzeba innego sprzętu, ale które mnie zwyczajnie nie interesują, albo wręcz odrzucają - na przykład ślubów. Albo meczy piłki nożnej. Albo kwiatków.
10) a cudny on, ach cudny jest
11) nie wierzę, że to napisałem...
12) a przynajmniej, żeby była mniejsza różnica między nimi niż sto tysięcy złotych za Leicę S.

niedziela, 24 lutego 2013

A co się komu podoba.

Kata

Złożyło się tak, że miałem ostatnio trochę dyskusji związanych z tym co jest dobrą fotografią, dlaczego moje fotografie nie są dobre, a dlaczego ewentualnie mogą być. Zaczęło się od zdjęcia, które widzicie na początku posta, więc będzie ono dzisiaj eksponatem do analizy.
W związku z tym kilka słów na temat podobania fotografii, na temat widzenia fotografii. Zacznijmy od tego, że nie ma takiej opcji, żeby fotografia podobała się wszystkim1. Co więcej, nie ma takiej opcji żeby fotografia podobała się jakiejś ogromnej większości ludzi. Jest oczywiste, choć nie zawsze się o tym pamięta, że różne rzeczy będą się podobać lub nie podobać różnym ludziom. Nawet, jeśli fotka wyląduje u kogoś w kategorii "podobasię", to z powodów niekoniecznie tych, dla których fotograf ją popełnił2. To dosyć fascynujące zjawisko - patrząc na ten sam obraz, widzimy co innego. Umieściłem powyższe zdjęcie w dziale krytyki znanego portalu fotograficznego 1x i otrzymałem dość ciekawe odpowiedzi3. Co mnie uderzyło, pewna część powodów, dla których to zdjęcie się u różnych osób nie przyjęło, to powody, które od początku stanowiły założenie tego zdjęcia, jego raison d'etre można by powiedzieć4.
Popatrzcie na to:

Dziwnie, co? No więc, uwierzcie albo nie, tak widzę fotografię, zanim nacisnę spust migawki. Kiedy patrzę na matówkę, widzę przede wszystkim światło i cień. Przypuszczam że to efekt karmienia się amerykańską komiksową popkulturą5. W komiksie, w ograniczonej palecie kolorów, bądź wręcz jednobitowej czarnobieli, nie ma miejsca na delikatne światłocienie, gradienty. Albo coś jest w cieniu albo w świetle, i tylko od zręczności rysownika zależy, jak uzyska wrażenie trójwymiarowości przy tak ograniczonych środkach. Najwyraźniej popkulturowa papka, którą nasiąkałem za młodu, zaczyna na starość trącić, bo właśnie tak patrzę na twarz rzutowaną na matówkę - rozkład cieni, pod nosem, pod ustami, cienie rzęs, rozświetlone tęczówki, cień pod brodą - to jest istotne6.  O reszcie myślę tylko mniej więcej, żeby cośtam jednak było, jakiś zarys bryły - w końcu ostatecznie jest to fotografia, nie komiks.
Drugą rzeczą, której poświęcam szczególną uwagę przy tej fotografii przed naciśnięciem spustu jest układ nieostrości. Najważniejsze są oczy, chcę mieć je idealne, reszta jest zasadniczo tylko na doczepkę, więc kłaniam obiektyw tak by skupić wzrok widza tylko na oczach. Reszta ma być zaznaczona, ale niekoniecznie wyraźnie, ma tylko dawać do zrozumienia że wszystko jest na swoim miejscu.
I za te dwie rzeczy mi się najbardziej dostało - za światło pozbawiające twarz przejść tonalnych i za pokłon tworzący nienaturalny układ ostrości.
Myślę o tym, jak o zderzeniu paradygmatów - fotografia jest postrzegana jako odbicie rzeczywistości i zbytnie naruszanie tego schematu niekoniecznie musi ujść fotografowi na sucho. Na szczęście dla mnie i obrazów, które staram się od rzeczywistości oderwać maksymalnie, bardzo wiele wybacza się fotografii, jeśli jest na niej uwieczniona piękna twarz.
Zamiast morału, pytanie. Bardzo proste, oczywiste wręcz7 - dla kogo powstają te zdjęcia? Dla widzów, czy dla artysty? Każdy lubi być doceniany, każdy potrzebuje afirmacji8. Ale czy dla tego docenienia warto się podporządkowywać cudzym wyobrażeniom o tym jak fotografia powinna wyglądać? Z drugiej strony artysta istniejący w próżni? Jim Morrison powiedział, że sztuka nie potrzebuje widza żeby istnieć. Ale jemu było łatwo, miał mnóstwo fanów. W grę wchodzi też czynnik finansowy - zwłaszcza jeśli fotografia ma być źródłem utrzymania, trzeba w końcu, zazwyczaj niestety, patrzeć na to, czego chce klient. Na szczęście dla mnie, nie muszę się tym przejmować, więc na pytanie "dla kogo", odpowiadam, "dla siebie"9.

1) troszeczkę już o tym pisałem tu, a potem tu.
2) a być może nawet z tych samych, dla których u kogoś innego wylądowała w kategorii "gniot")
3) o problemach z jakośią krytyki na 1x można by napisać osobny wpis i to pewnie niejeden.
4) gdyby się znało francuski. Ja nie znam.
5) teraz wam się przyznam do czegoś, po czym mnie znielubicie: jestem ogromnym fanem wszystkiego co made in USA.
6) cienie trzeba kochać, nie ustawiać modela w kręgu dwumetrowych sofboksów, by broń boże gdzieś tam się jakiś cień pod nosem nie pojawił.
7) i nie wątpię, że od wieków zadawały je sobie pokolenia artystów.
8) a fotografowie chyba najbardziej ze wszystkich artystów, niepewni na ile ich dzieła są ich, a na ile po prostu przypadkiem udało się nacisnąć guzik we właściwej chwili.
9) ale pamiętajcie. Każdy ma potrzebę afirmacji. Ja też.

wtorek, 15 stycznia 2013

Dziesięć tysięcy

Płynne złoto

Dzisiaj będzie trochę na smutno.

Kiedy kilka lat temu na dobre wyzwoliłem się z niewoli analogowej fotografii, chciałem robić wszystko. Chciałem fotografować pejzaże, robić strita, śluby, faszyn, makro1 i każdy inny rodzaj fotografii jaki tylko można sobie wymarzyć. Biegałem po ulicach błyskając ludziom w twarz w stylu Bruce'a Gildena, zrywałem się o szalonych godzinach, by wczołgiwać się z plecakiem sprzętu na górskie szczyty przed świtem, wpychałem na wesela z aparatem wyposażonym w kitowy obiektyw. Trwało to w sumie dość krótko, bo bardzo szybko okazało się, że i owszem, można fotografować na przyzwoitym poziomie w kilku dziedzinach na raz. Ale żeby być dobrym, naprawdę dobrym2, trzeba się skupić. Ograniczyć.
Kanadyjski publicysta Malcolm Gladwell powiedział, że do zostania prawdziwym mistrzem, wirtuozem, guru, w jakiejś dziedzinie, trzeba jej poświęcić dziesięć tysięcy godzin.
Dziesięć tysięcy godzin poświęconych wyłącznie fotografowaniu, nie siedzeniu w ciemni czy przy kompie. Być może wydaje się to niewiele, ale przeliczając to na sesje, które trwają w porywach cztery godziny (nie licząc przygotowań oczywiście), to dwa i pół tysiąca sesji. Nawet fotografując codziennie, w weekendy i święta - osiem lat. Trudno to trochę ogarnąć.
Jeden z największych, jeśli nie największy, portrecista dwudziestego wieku Yousuf Karsh, wykonał 15,312 sesji3. Rzecz trudna do wyobrażenia, dziesiątki lat za obiektywem - ale jego fotografie mówią same za siebie.
Kluczowe dla dzisiejszego wpisu słowo, to specjalizacja. Nie da się zrobić dziesięciu tysięcy godzin we wszystkich dziedzinach fotografii. Trzeba się skupić, skoncentrować, wybrać. Trzeba poświęcić rzeczy mniej fascynujące dla rzeczy najważniejszych. Albo pogodzić się z byciem przeciętnym4.
I to jest właściwie smutne.
A jeszcze smutniejsze jest, że nie ma gwarancji. Można zrywać noce, topić grubą mamonę w sprzęcie, zaciągać kredyty, reklamować się w gazetach, robić dziennie siedemdziesiąt fotek w ogródku i wciąż pozostać miernym pstrykaczem. Dopóki się nie spróbuje, nigdy nie będzie wiadomo. Ceną za próbowanie jest zaniedbanie rzeczy ważnych. Naprawdę ważnych5. Czy warto, to już każdy musi sobie sam odpowiedzieć.

1) no dobra, bez przesady. Makro nie.
2) ekstraordynaryjnym. Swoją drogą ciekawe, w jaki sposób przykładamy do oceny swojego zaawansowania kategorie moralne - dobry, zły.
3) według informacji ze strony www.karsh.org
4) co nie jest niczym złym. Ambicja to choroba.
5) w życiu są rzeczy ważne - praca, mieszkanie, zdrowie. Jest rzecz najważniejsza - rodzina. No ale przede wszystkim jest fotografia. To żart. Tak myślę.

PS. Jak to było zrobione.

Ano tak. UWAGA: filmik powstał kilka lat temu, byłem młodszy i rzucałem mięsem6.

6) teraz też rzucam, ale wyłysiałem i obrodziałem.

wtorek, 8 stycznia 2013

Szczypta narcyzmu, albo sztuka autoportretu

Sayonara

Niektórzy z moich znajomych twierdzą1, że najlepiej z portretów wychodzą mi autoportrety. Dzisiaj zatem będzie o słitfociach.
Na początek, rzecz którą często się pomija przy pstrykaniu sobie zdjęć. Pierwszy etap że tak powiem. Prerekwizyt. Mianowicie, dystans do siebie2. Staram się zawsze podchodzić do autoportretu z dystansem, bo mało jest tematów, w których tak łatwo o sztuczne zadęcie i niepożądany komizm, jak w autoportrecie. Dlatego warto z siebie pokpić troszkę, potraktować się na luzie. Niezbędna będzie też odrobina narcyzmu - w końcu trzeba choć trochę się lubić, żeby wywieszać listy gończe ze swoją twarzą w publicznych miejscach.
Oczywiście, nie zawsze i nie każdemu dystans i ironia są potrzebne, by stworzyć świetny autoportret. Nawet narcyzm nie jest absolutnie konieczny. Znam fotografkę, która robi wyłącznie autoportrety, przy świetle z okna, na tle zwykłej ściany, aparatem kompaktowym, którego brzydziłbym się wziąć do ręki, zupełnie na poważnie. I są to prace bardzo, bardzo dobre. Bo dziewczyna jest piękna i umie to pokazać. Pamiętajcie o tym, co najważniejsze.
Zejdźmy jednak na ziemię - większości z nas ten dystans będzie bardzo potrzebny.

Praca ze sobą jako modelem jest jednocześnie łatwa i trudna. Łatwa, ponieważ tę doskonale znaną gębę z łatwością uda się dopasować do dowolnego konceptu. Trudna technicznie, ponieważ wymaga masy łażenia wte i wewte po studio, od aparatu do wyznaczonego miejsca i z powrotem, zaznaczania sobie na podłodze gdzie się stało, manualnego ostrzenia na oko i niekończących się poprawek, gdy nie zagrał jakiś denerwujący detal i tak do zrzygu.
Zacząć trzeba jednak od pomysłu. Pomysł to rzecz bezcenna, bo bez niego możemy co najwyżej zrobić sobie fotkę z aparatem3. Pomysł musi być dobry4. Mnie pomysły przychodzą do głowy zazwyczaj dobrze po północy, gdy mózg otępiały całodzienną kołomyją zaczyna już roić myśli totalnie dziwne. Albo zupełnie przypadkiem coś mi wyskoczy... Albo tak jak ten tutaj na górze, mam specyficzne powody powiedzieć komuś lub czemuś sayonara. O inspiracji można by pisać powieści5.
Realizacja to już prosta sprawa. Procedura wygląda mniej więcej tak:

W lustrze przećwiczam sobie pozycję, ustawienia rąk, głowy i tak dalej.
Rozstawiam cały majdan
Na miejscu gdzie będę stał ustawiam coś wysokiego, zazwyczaj statyw oświetleniowy, na co sobie ostrzę aparat.
Ustawiam się
Naciskam spust pilota, aparat zaczyna odliczać dwie sekundy mrugając wesoło lampeczką (aparat, którego używam pozwala na wyzwalanie pilotem z dwusekundowym opóźnieniem)
Wyrzucam pilota
Próbuję się ustawić z powrotem w 0,01sekundy które pozostały do wyzwolenia migawki.
Nie udaje się
Ustawiam się znowu6
Naciskam spust, aparat mruga
Wyrzucam pilota
Ustawiam się
Szlag!7
Trenuję przez chwilę na sucho
Ustawiam się
Naciskamspustwyrzucampilotaustawiamsię
Jest!
Lecę do aparatu
Oczywiście wyszedłem z kadru, wyszło nieostro, choinka się złapała i kot i dym mnie zaszczypał w oczy więc zamknąłem akurat, jak aparat pstryknął.
<<cenzura>><<cenzura>><<cenzura>><<cenzura>><<cenzura>>!
Jeszcze raz...

I tak w kółko, aż do sukcesu. Zazwyczaj żeby zrobić jeden udany autoportret, robię kilkadziesiąt - stokilkadziesiąt zdjęć. Dobry kilometr łażenia wte i nazad po studiu.
Pomóc mogą takie rzeczy jak - ekranik odchylany, względnie złącze hdmi pozwalające przenieść widok z liveview na monitor. To pozwoli oszczędzić naprawdę wiele stresu i łażenia.

No i tyle, teraz pilot w łapę i do roboty.

1) niesłusznie.
2) w celu nabrania dystansu, udajemy się do lustra, po czym spoglądamy sobie w oczy i wypowiadamy słowa "jestem piękny/a". Po czym na otrzeźwienie dwa szybkie z liścia. Sprowadzeni na ziemię, możemy zacząć.
3) swoją drogą przeraża mnie to, jak wielu skądinąd niezłych fotografów ustawia sobie jako zdjęcie profilowe na fejsie, forach i innych sieciowych śmietnikach fotografię twarzy zasłoniętej do połowy jakimś zupełnie banalnym aparatem... panowie i panie, naprawdę? Tylko to?
4) ostatecznie może być po prostu dziwny.
5) i na pewno napisano. Niejedną.
6) mamrocząc bardzo brzydkie wyrazy.
7) tak naprawdę to nie szlag, ale mogą to czytać nieletni więc sami wiecie.

P.S. Jak to było zrobione (i dlaczego).
Przede wszystkim, jest to portret który powstał pod wpływem czegoś co się wydarzyło w moim życiu. Jest to o tyle istotne, że nie jest to portrecik zrobiony po prostu dla stworzenia czegoś fajnego. Jako prosty fotograf, wyrażam się w swojej pasji - przez co takie osobiste zdjęcia jak to nabierają większego znaczenia, nawet jeśli tylko dla mnie. To jest ważne8. A historia jest taka: Przez dość długi czas byłem moderatorem jednego z największych9 polskich forów fotograficznych. Kiedy nadszedł czas by ekipa się wymieniła, poproszono nas, byśmy jako ekipa ustępująca "nie sypali piasku w tryby" nowej administracji. W związku z czym postanowiłem na czas jakiś zrezygnować z udziału w forumowym życiu. Jako portrecista, postanowiłem się pożegnać portretem. Jako że poprzedni administrator nazywany był szeryfem, skojarzenie nasunęło mi się z modem jako zastępcą, amerykańskim deputy sheriff. A oni, ci kowboje w tej Ameryce żegnają i witają się dotykając ronda swoich kowbojskich kapeluszy. Tipping the hat. W momencie idei już wszystko właściwie było w głowie poukładane - cygaro, kapelusz, skórzana kamizelka, którą po kimś odziedziczyłem i nigdy właściwie nie założyłem. Tip of the hat.
Oświetlenie jest bardzo podstawowe10. Lampa z góry, z PAR-em i wrotami, kontra z fresnelem. Blenda do stworzenia błysku i ogólnie rozświetlenia nieco oka. I wszystko. Gdybym robił to zdjęcie komuś, trwałoby to pięć minut łącznie z rozłożeniem i złożeniem sprzętu. Autoportret zajął mi prawie dwie godziny.

8) chociaż nie jestem do końca pewny, dlaczego. Ale ważne.
9) a na pewno najlepszego.
10) proste rzeczy z reguły najlepiej działają