piątek, 12 października 2018

Migrena


Migrena jest zjawiskiem czasoprzestrzennym. Zaczyna się lekkim pulsowaniem w kąciku oka, w tym miejscu, gdzie jak naciśniesz palcem, jest taki śmieszny pierdzący dźwięk. Potem przechodzi wyżej i na skronie. A kończy się o trzeciej nad ranem, kiedy zasypiasz w końcu otumaniony painkillerami. Czasoprzestrzeń.

Pierwsze ukłucie nic ci nie mówi na temat tego, jak będzie dzisiaj. Może być męczący ale znośny ból, może skręcająca mdłościami agonia. Bierzesz dwa Nurofeny i masz nadzieję, że jakoś będzie.

Z tym, że te Nurofeny to takie bardziej placebo, w tym wieku i z tym doświadczeniem jesteś już uodporniony na painkillery, jedyne co zadziała to koktajl 800mg ibuprofenu, 1g paracetamolu i dwóch aspiryn rozpuszczonych w jakimś kofeinowym napoju. Może być w kawie, ale kawy nie cierpisz, mdli cię od samego zapachu. Kiedyś kolega kawosz przekonywał cię, że kawa jest pyszna, ale nie taka jak się kupuje w spożywczaku za rogiem, tylko własnoręcznie mieszana, mielona i parzona. Dał ci nawet spróbować. To doświadczenie nadało w twoim słowniku nowe znaczenie zwrotowi “smakuje jak gówno“. Więc rozpuszczasz w Red Bullu, albo lepiej w dwóch. Takich sugar free, bo cukier jest niezdrowy.

Ale ten koktajl zostawiasz na potem, bo po nim jesteś dwa dni zamulony.

Teraz jeszcze możesz się pomodlić. To oczywiście nie zadziała. Nie ma Boga. Ale nawet jakby był, to też by nie zadziałało, Bóg ma ważniejsze sprawy, niż migreny u zwykłych proli.

Ksiądz ci kiedyś powiedział, żebyś pomyślał jak bardzo cierpiał Jezus na krzyżu, wtedy łatwiej będzie to znieść. Więc sprawdziłeś, okazuje się, że w umieraniu na krzyżu jest więcej niż się przeciętnemu chrześcijaninowi wydaje. Umiera się przez podduszanie, bo w takiej pozycji żeby oddychać, trzeba się podciągnąć. Będąc przybitym nie możesz utrzymać tej pozycji za długo, więc znowu będziesz się dusił. I tak aż nie będziesz już miał sił się podnieść. Te gwoździe raczej nie są wysterylizowane, więc dochodzą jeszcze skurcze tężcowe, tak silne, że mogą połamać kręgosłup, co zupełnie uniemożliwia oddychanie, więc myślisz, może to i lepiej.

Więc rozumiesz, że Jezus cierpiał bardziej od ciebie, ale migrena pożarła już całą prawą półkulę i jedyne na co cię stać w tej chwili, to mściwe dobrze ci tak, bo jeśli iść tą drogą, to Bóg zsyła migreny, a Jezus to Bóg, Ojciec i syn w jednym, co oczywiście nie ma sensu, ale religia nie musi mieć sensu, jeśli tylko masz kogoś, kogo możesz winić za pękający z bólu baniak.

Pierwszy raz jak komuś powiedziałeś, nawet jeszcze nie wiedziałeś, że to jest migrena, reakcja była nie taka jak się spodziewałeś. Paluszek i główka? Cyt, cyt, teraźniejsza młodzież, ja w twoim wieku nie wiedziałam, że mam głowę.

Panienka ma globusa? Wujek się śmieje, głowa odchylona, gruba tętnica wyraźnie widoczna, jak prowokacja. Jedno cięcie, nawet nie cięcie, mógłbyś to zrobić zębami, jak wampir, przegryźć. Otwarta tętnica szyjna to kilka sekund do utraty przytomności, minuta do śmierci. Chęć zrobienia tego tylko dlatego, że nie rozumie, jest równie wstrząsająca jak sam ból. To cię nauczyło, że chłopaki nie tylko nie płaczą, ale także nie cierpią na bóle głowy.

Z biegiem czasu wszystko jest jak u Puchatka - tym bardziej tak samo im bardziej inaczej. Tylko dawka i marka leków się zmienia. Wejście paracetamolu jak cud i jak wszystkie cuda się rozwiewa - organizm się uodparnia na takie słabe leki. Powtórka przy ibuprofenie i naproxenie i ketoprofenie i każdym innym. Stajesz się specjalistą od środków przeciwbólowych.

Idziesz oczywiście do lekarzy, robią ci badania, opukają, zrezonują. Poważny doktor z siwą bródką a la Bolesław Prus mówi, taka predyspozycja, niech pan zmieni klimat, pojedzie nad morze na miesiąc i proszę się nie stresować. Mógłbyś go uderzyć, gdybyś nie wrażenie, że to skecz Monty Pythona, za chwilę wyskoczy jakiś gość z chustką na głowie i krzyknie a teraz coś z zupełnie innej beczki.

Wracasz do domu, światło i dźwiękowstręt już dają popalić - zakopujesz się pod najgrubszą kołdrą, zamykasz drzwi do pokoju, wszyscy już wiedzą, że trzeba chodzić na palcach. Ale zostawiasz okno otwarte, bo świeże powietrze trochę pomaga i oczywiście ten moment wybierają sobie studenci z mieszkania piętro niżej po lewej, żeby wyjść na balkon zajarać i pogadać. Architekt zaprojektował ten blok w kształcie litery “L”. Twój balkon w przecięciu linii tego el działa jak antena satelitarna, albo odwrotność muszli koncertowej - skupia każdy dźwięk i przenosi prosto do twojego zbolałego ucha.

Oczywiście poznajesz tych studentów - mieszkają tu już rok i mają tę słoikową tendencję do przesiadywania na balkonie całymi dniami. Tak samo ukrainiec z balkonu dalej, on też jest cały dzień na balkonie, ale on jest w porządku, bo nic nie mówi. Siedzi rozebrany do pasa, gruby jak postsowiecki budda i patrzy na świat. Myślisz często, paląc na swoim balkonie Marlboro (ale czerwone setki, nie light, palenie lightów jest jak seks w prezerwatywie, dobre na dzieci), o czym sobie myśli, jak tak patrzy.

Przez tę akustykę mógłbyś obu tym słoikom napisać biografie - chociaż nie jest tak, żeby było o czym pisać. Obaj studiują na Uniwerku, jeden na prawie, drugi na filologii słowiańskiej. Za parę lat, jak skończą studia, jeden będzie robił grubą kasę, a drugi hamburgery w Maku.

Jeden w porządnym gajerze i bladoróżowej koszuli, z rodzaju co to je tak lubią wszystkie korposzczury. Nigdy nie zrozumiesz dlaczego - ten róż tylko podkreśla niezdrową bladość cery biurwy, a do tego gryzie się z krawatem w paski.

Drugi w czapeczce i identyfikatorze z napisem nazywam się Marian, w czym mogę pomóc. Ale on nie chce pomagać, chce tylko, żeby ta zmiana się skończyła, żeby mógł w końcu spierdolić do domu i się napić, najlepiej spić się w trupa, nie myśleć, co w życiu poszło nie tak.

Może się spotkają nawet w tym Maku, młody prawnik już z takim miniaturowym żałosnym brzuszkiem, zamówi Big Mac menu z Colą i frytkami, spojrzą na siebie i się poznają, ale będą udawać że nie, uciekać spojrzeniami, bo nie ma sensu wpychać paluchów do tego ropnia - tylko pytanie czy zestaw powiększony.

Ale na razie są kumplami, raczą się Marlboro Light i bardzo, bardzo głośno opowiadają sobie pasjonujące historie.

Poszedłem wczoraj kurwa na tą kurwa imprezę i nakurwiałem na tej kurwa imprezie...

Zgrzytasz zębami pod kołdrą i wyobrażasz sobie, jak wstajesz, bierzesz tego bejzbola, który ci został po jakiejś sesji, owiniętego drutem kolczastym, Negan-stajl, schodzisz na bosaka piętro niżej, dzwonisz. Otwiera ci z uśmiechem, bo się znacie, dobry sąsiad. Mówisz tę kurwa imprezę, biernik od ta, tę, ty tępy chuju. On robi krok do tyłu, rzuca się do ucieczki, ale jest za późno, obracasz lekko lewą rękę na uchwycie (kij bejzbolowy jest trochę jak katana, uderza się oburącz, ale siłę generuje głównie prawa, lewą się nadaje kierunek), bierzesz zamach i walisz go prosto w łeb całą siłą ramienia wspartą energią obrotu tułowia. Najpierw kolce wbijają się w skórę na skroni, potem z wyraźnie słyszalnym chrupnięciem beczka miażdży kość. Celowałeś w skroń, ale trafiłeś w kość jarzmową, jesteś bardziej power niż contact hitterem, słabsza skuteczność, ale więcej home runów.

Oko pozbawione oparcia kości wyślizguje się z oczodołu, zwisa groteskowo nad policzkiem, trzyma się na nerwie.

Powinien upaść, ale nie, jest w szoku, stoi tylko, dygocąc. Chwytasz więc to oko w dłoń, tak że nerw wzrokowy ściśnięty jest między palcami wskazującym i środkowym i szarpiesz do siebie, nerw zrywa się z dźwiękiem jak w komiksowym dymku, PLOP! Masz teraz ważną decyzję do podjęcia, możesz rzucić oko na podłogę i zgnieść bosą stopą, śliskie i wilgotne jak ogórek małosolny na który nadepnąłeś kiedyś w kuchni, albo wsadzić je sobie do ust, zmiażdżyć zębami, poczuć smak ciała szklistego, połknąć. Wyobrażasz sobie, że ma kwaśny smak, jak ten ogórek.

Ale oczywiście tego nie robisz.

Zwlekasz się z łóżka, zamykasz okno.

Jednak robisz chemiczny koktajl. Pijesz szybko, bo smak jest ohydny, a już ci zaczyna być niedobrze. Migrena na dobre przejęła prawą stronę czaszki, pulsuje na przemian tępo, albo wbija się w mózg ostrymi ukłuciami.

Centrum bólu jest teraz w skroni. Skroń to jeszcze płytko, rozważasz użycie wiertarki, masz Boscha takiego niebieskiego, bo powiedzieli ci, że niebieski u Boscha to profesjonalny sprzęt, więc kupiłeś, chociaż nie cierpisz majsterkować. Ale teraz chcesz ją wyjąć, założyć wiertło, myślisz przez chwilę jakie będzie dobre, chyba do drewna, ono ma taki czubek, który utrudnia ześlizgiwanie się, w końcu będziesz wiercić sobie w głowie, nie chcesz żeby coś się ześlizgnęło. Może uda się przewiercić dokładnie to miejsce i ból wypłynie razem z krwią i płynem mózgowo-rdzeniowym. Podobno mózg nie jest unerwiony, nie czuje bólu, ale ten kto tak mówi chyba nigdy nie miał migreny.

Trzęsiesz się pod kołdrą, chociaż jest ci gorąco. Ale gorąco jest lepsze niż światło i dźwięki, mniej boli.

Przychodzi ona. Wsuwa się pod kołdrę, przytula, głaszcze. Pyta, jak się czujesz, zrobić ci okład. Nie odpowiadasz, bo słyszysz tylko jak pod dłonią szurają ostrzyżone na milimetr włosy, ostrzygłeś bo robi ci się przetarcie na czubku głowy, ale udajesz że to trendy, tak samo jak zapuszczasz brodę, żeby ukryć słaby podbródek, albo liczysz setki pompek, żeby ratować resztki młodości, móc patrzeć w lustro.

Ten dźwięk jest jakby ktoś wbijał ci rozżarzone gwoździe prosto w mózg, ale nic nie mówisz, bo nie chcesz jej urazić, ona cię kocha i ty też ją przecież kochasz, tylko jest ciężko teraz, w tym momencie właśnie, miłość wyrazić, więc wyrażasz znosząc to bez słowa. Do nozdrzy dochodzi zapach lakieru do paznokci, właśnie sobie pomalowała i tego jest już za dużo. Wygrzebujesz się spod kołdry chwiejnym krokiem wbijasz do kibla i opróżniasz żołądek ze wszystkiego. Masz tylko nadzieję, że tabletki zdążyły się strawić.

Siedzisz oparty o pralkę, też Boscha, myślisz bez sensu, trzeba umyć zęby, kwas żołądkowy niszczy szkliwo, ale nie masz siły wstać.

Zresztą nie, to nie tak, że nie masz siły, przez ten kryzys wieku średniego i te wszystkie pompki jesteś w lepszej formie, niż byłeś kiedykolwiek od wyjścia z wojska dwadzieścia pięć lat temu, więc siłę masz, ale nie możesz jej uaktywnić, globus nie pozwala.

Przytulasz głowę do chłodnego metalu pralki, mija chwila i czujesz, że ten paw jednak trochę pomógł, możesz się podnieść. Myjesz zęby, wracasz do łóżka, opierając się o ściany jak starzec. Znowu zagrzebujesz się pod kołdrą i w końcu zasypiasz.

niedziela, 7 stycznia 2018

Noworoczny Off Topic



Poszłem1 do Media Marktu kupić sobie klawiaturę blututową, w nadziei, że mi to pomoże z pisaniem, w sensie będę pisał na laptopie2, bo do stacjonarnego ostatnio nie chce mi się siadać. Oczywiście klawiatury nie kupiłem, bo były albo brzydkie, albo drogie3. Ale skoro już miałem tryb zakupowy włączony, to zacząłem się błąkać w poszukiwaniu czegoś niedrogiego, żeby zapobiec niepotrzebnemu stresowi, albowiem rozczarowanie powoduje spadek poziomu dopaminy, która się wytwarza w oczekiwaniu na nagrodę, w tym przypadku zakup. Gwałtowny spadek poziomu dopaminy wywołuje stres, zmęczenie, zniechęcenie i może prowadzić do poważnych skutków, takich jak choroby serca, zaburzenia trawienia, spadek odporności, depresja i inne straszne takie4.

W końcu zabłąkałem się na dział z winylami. To jest chyba najbardziej interesujące miejsce w Media Markcie, nie dlatego że mają jakiś wielki wybór, ale dlatego że jest to właściwie fonoteka starego człowieka. Nie ma tam absolutnie nic nowego, wyłącznie golden oldies. A interesujące, bo jaki za tym kryje się marketingowy zamysł? A taki, że muzyka z winyli jest dla starych ludzi, którzy obkupują się w wintedżowy sprzęt Hi-Fi i słuchają muzyki której słuchali wtedy, żeby poczuć choć odrobinę tego, co minęło. Jednym słowem, dla mnie. Oczywiście, nic się nie wróci5, ale tak naprawdę to wiadomo. Rozpacz za minionym.

Trochę więc jak przystało na dojrzałego mężczyznęńęsię poszarpałem mentalnie między Deep Purple, Queen, a Davidem Bowie, w końcu wybierając Ziggiego Stardusta6. Pełnym zdaniem The Rise and Fall of Ziggy Stardust and The Spiders from Mars. Jedna z czterech moich ulubionych płyt Bowiego, obok Aladdin Sane, Space Oddity i Hours7. Bardzo ładne wydanie, na grubej płycie, graficznie dokładna reprodukcja oryginalnego, łącznie z kopertą. Dopamina uratowana.

Przy kasie zablokowała mnie para, młode małżeństwo na oko, on w hipsterskiej brodzie i okularach na grubej oprawce, ona o aparycji sekretarki z pornusa, ale nie takiego amatorskiego, tylko z wysokobudżetowej produkcji, z fabułą i w ogóle. Kupowali żelazko z Blututem8. Tak sobie pomyślałem, patrząc na smutną minę tego młodego człowieka z żelazkiem w ręce, no stary, mam nadzieję że przynajmniej jeszcze nie wiesz, że to koniec, że jeszcze masz przynajmniej złudzenia. Za trzydzieści lat ty będziesz stał tutaj gdzie ja, w kolejce do kasy z jakimś retro gadżetem w ręce i zastanawiał się, jak to się stało, że byłeś tam, a teraz jesteś tu. A w myślach leciał mi refren z Five Years: We've got five years, stuck on my eyes, we've got five years, what a surprise, we've got five years, my brain hurts a lot, we've got five years, that's all we've got. Tylko zamiast five miałem thirty. Ale w głowie brzmiało tak samo dobrze, chociaż zaśpiewać na nutę się nie da, za dużo o jedną sylabę.

W końcu przez to żelazko z Blututem zapomniałem przed płaceniem poprosić o reklamówkę, a się okazuje że teraz trzeba płacić, z powodu że będzie łatana dziura w budżecie vatem z reklamówek9. No i dobrze, jeszcze te pięćdziesiąt groszy mogę dorzucić. ale młody chłopak10 za kasą doceniając niewątpliwie mój wyrafinowany gust muzyczny podarował mi tę reklamówkę, z porozumiewawczym uśmiechem, który odczytałem jako aleśmy dokopali okupantowi, na który rzecz jasna odpowiedziałem tym samym, chociaż w głowie miałem, ot, następne pokolenie dorasta w poczuciu, że własny kraj jest wrogiem.

No i ostatecznie piszę te słowa na wyciągniętej gdzieś z szafy młodego gamingowej klawiaturze podłączonej przez przejściówkę, bo mój laptop ma tylko jedno gniazdko mikro usb, do tego służące także do ładowania11 i słucham fajnej muzyki z winyla. Ogólnie mogło być gorzej, pocieszam się.

Wszystkiego dobrego z nowym rokiem.
Wasz Ekstraordynaryjny.

1) bo mam blisko, inaczej bym poszedł, albo  nawet pojechał. Taki noworoczny suchar Strasburgerski.
2) mój laptop ma klawiaturę dotykową, nie da się pisać nie patrząc na ręce, bo palce nie trafiają we właściwe literki. A jak patrzę na ręce to nie widzę co piszę.
3) co w zasadzie jest metaforą życia w naszych czasach i okolicach.
4) tak sobie tłumaczę konieczność kupienia czegokolwiek, z braku jakiegokolwiek sensownego uzasadnienia.
6) prawdopodobnie dlatego, że akurat miałem na uszach Aladdin Sane, z Walkmana. Tak jest, na mieście słucham z Walkmana, chociaż nie takiego na kasety, a na płyty MD. Jest za tym teoria, której nie chce mi się teraz wyjaśniać, zresztą i tak słabo działa w praktyce.
7) Hours jest jedną z gorzej ocenianych płyt Bowiego, bardzo krzywdząco. Pop w wykonaniu zmęczonego rockmana jest bardzo specyficzny i wchodzi w ucho. A na przykład Low, którą ogólnie się uważa za jedną z najlepszych, zupełnie mnie nie rusza. Taka sytuacja.
8) nie mam pojęcia, sorry.
9) wiem, jak to brzmi, ale co poradzę, taki mamy klimat.
10) niepokojąco szybko wzrasta ilość ludzi płci męskiej, o których naturalnie mi przychodzi myśleć "młody chłopak".
11) to jest fajny laptop, naprawdę, tylko nie przeznaczony do pisania. Za to świetnie się na nim gra we FreeCella.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Cover story



Totalna fikcja

Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu, poprzez, no reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?
"Rejs", Piwowski, Głowacki.

Temat kopiowania stylu i szerzej inspiracji cudzą pracą w fotografii jakoś ostatnio przewija mi się w czeluściach internetów. Chociażby u aseptycznego na blogu, albo w wywiadzie z Tomkiem Sikorą

Dużo jest przy tym rozmowy na temat robienia sobie krzywdy przez odrzucenie samego siebie na rzecz wizji stworzonej na zewnątrz. Jeśli jest w tym jakaś prawda, to ja jej nie rozumiem. Wszystko, co robimy, w sztuce i w życiu, jest odbiciem tego, co mamy w środku, a to co mamy w środku, musimy najpierw wziąć z zewnątrz. Człowiek jest sumą swoich doświadczeń1, a przynajmniej jednym składnikiem tej sumy jest sztuka, która nam się podoba i którą też byśmy chcieli robić. I ograniczanie się do nierobienia rzeczy, które ktoś już zrobił, bo trzeba być oryginalnym za wszelką cenę prowadzi do całkowitej blokady - bo uwierzcie, lub nie, wszystko już było.

Dam wam przykład odmiennego podejścia do sztuki - w muzyce prastarą tradycją jest cover - który jest niczym innym jak to, co w fotografii jest uważane za plagiat - własną aranżacją cudzego dzieła. I to nawet aranżacje muzyki klasycznej, w przypadku których każde wykonanie jest w zasadzie coverem. Większość, a nawet nie bójmy się tego powiedzieć, wszyscy muzycy zrobili chociaż jeden cover, a są nawet tacy, którzy na coverach zbudowali kolosalne kariery - Jak choćby Joe Cocker, mega gwiazda, którego składanka Greatest Hits składa się wyłącznie z coverów, a w pamięci ludzi sporo piosenek zostanie zachowana w jego wykonaniu2.

Osobiście bardzo lubię wyszukiwać nowych aranżacji kawałków które znam. Wiadomo - nie każda jest fajna, nawet większość zdecydowanie nie jest fajna, ale zdarzają się takie, które pokonują oryginał. I to jest git, bo niezależnie od tego, jak doby jest oryginał, kopia może go przeskoczyć.

Być może w tym tkwi też niechęć do coverów fotograficznych? W lęku, a nuż ktoś inny zrobi to lepiej?

Oczywiście, jest też kwestia atrybucji - kopiowanie znanej fotografii i wrzucenie jej jako swojej bez podania źródła jest po pierwsze wątpliwe moralnie3, a po drugie ryzykowne. Twarz ma się jedną i choć zasadniczo nie szklanka, raz utraconą bardzo trudno odzyskać - łatka "tego gościa co kradnie cudze pomysły" jest bardzo mocno przylepna i trudna do usunięcia4.

Znana jest mi sytuacja, w której bardzo rozpoznawalnego fotografa oskarżano o plagiat - co ciekawe, za plecami. Światek polskiej fotografii jest mały i zawistny - z ciekawości przeprowadziłem własne dochodzenie, godne samego Sherlocka5 - napisałem mianowicie do autorów zdjęć, które plagiatował rzekomo nasz rodak. Okazało się, że to oni się inspirowali, nie odwrotnie. Tak, że warto być ostrożnym, zanim się rzuci oskarżenie, miejcie na uwadze.

Ale pomijając kwestie ezoteryczne, nie bójcie się inspirować innymi pracami. To żaden obciach. Tylko, jeśli decydujecie się kopiować cudzy styl, zadbajcie o to, żeby od razu to zaznaczyć. Unikniecie przykrych sytuacji6. No albo kopiujcie coś tak rozpoznawalnego, że nikt was nie oskarży o plagiat. Jak na przykład fotka powyżej.
Są też praktyczne zyski z robienia kopii rzeczy które się nam podobają - nauka. Nauka przez kopiowanie to bardzo skuteczna metoda opanowania technicznej strony dowolnej sztuki, każdy grafik, czy malarz wam to powie.


Jest o tym książeczka całkiem sympatyczna, pod tytułem "Twórcza kradzież. 10 przykazań kreatywności", autorstwa Austina Kleona. Warto sobie poczytać, przynajmniej skonfrontować temat z tezą o absolutnym zakazie powielania czegokolwiek.

Ja wam mówię, kopiujcie ile wlezie. Nie kradnijcie, bo nieładnie, ale kopiujcie. Twórczo. Do następnego.

PS. A jeszcze, covery. Macie ulubione covery? Kilka moich:

Sympathy for the Devil - Motörhead (oryg. Rolling Stones). Lemmy całkowicie unieważnia wszystkie inne wersje tej piosenki, w tym oryginał i wykonanie Guns and Roses, które leciało w napisach do Wywiadu z wampirem.

House of the Rising Sun - Heavy Young Heathens (oryg. Animals - chociaż tak naprawdę oryginał to folkowa piosenka, a Animalsi wzorowali się na wykonaniu Boba Dylana. Skomplikowane)

Walk of Life - Shooter Jennings (oryg. Dire Straits) - ta wersja nieco bardziej country, z genialnym teledyskiem, który od razu stanie się bliski każdemu, kto choć raz stanął za ladą w nocnym z alkoholem.

Killing me softly - Roberta Flack (oryg. Lori Lieberman). To jest jeden z przypadków, kiedy cover jest bardziej znany od oryginału. Do tego jeszcze bardziej znany jest cover covera Roberty Flack, w wykonaniu The Fugees. Dodajmy, wstrętny.

Sound of silence - Disturbed (oryg. Simon & Garfunkel). To jest ciekawy cover, bo muzycznie dużo lepszy od oryginału, epicki bardziej, ale za to gubi sens piosenki, która na pewno nie miała być epicka w założeniu.

Jest też kilka bardzo znanych kawałków, które nigdy nie doczekały się sensownych coverów. Na przykład Sweet Home Alabama, kawałek znany chyba każdemu. Kid Rock zrobił nibycover, All summer long, ale to jednak tylko zbliżona rzecz.

A są i takie, które mają tylko fatalne covery - jak chociażby jedna z moich ulubionych ballad new wave'owych z lat osiemdziesiątych, Camouflage Stana Rigdwaya, która ma jeden znany cover, w wykonaniu Sabatonu. Bardzo kiepski dodam7.

Są też takie, które mają nijakie covery, które mimo wszystko stały się bardziej znane od oryginałów. Przykład - Cats in the Cradle Harry'ego Chapina, kawałek bardziej znany z miernego wykonania Ugly Kid Joe.

PS2. A jeszcze mi się przypomniało, dlaczego w ogóle zrobiliśmy tę fotę na Pulp Fiction. Otóż było tak, że Daga zrobiła sobie selfika w peruce z grzywką, no i oczywiście wyszło łał, wyglądasz jak bardziej przystojna Mia Wallace, zróbmy sesję. Ale akurat też tak się złożyło że była tuż po operacji kręgosłupa, więc miała opcję tylko leżeć albo stać i to niedługo, a także doła spowodowanego wymuszonym przez to brakiem aktywności - bo trzeba wam wiedzieć, że to bardzo aktywna dziewczyna jest. Wpadaj, mówię, zrobimy coś na leżąco, bez skojarzeń, albo na stojąco, okaże się. No i przywiózł ją Adam - na rozłożonym przednim fotelu, bo przecież siedzieć nie mogła8. I zrobiliśmy na leżąco. Makijaż też był robiony na leżąco, bardzo śmiesznie to wyglądało, mam dokumentację fotograficzną zdaje się, może kiedyś pokażę. Tak, że tego - kopiowanie cudzych prac może być też formą terapii, kto by się spodziewał, co?

1) usłyszałem to w Star Treku, ale zakładam, że to z jakiegoś klasyka. Wyjątkowo nie chce mi się szukać z jakiego, bo Star Trek jako źródło mądrości życiowej bardziej mi się podoba.
2) na przykład "With a little help from my friends" Lennona/McCartneya, którą większość mojego pokolenia kojarzy w wykonaniu Cockera z czołówki znakomitego skądkinąd serialu "Cudowne lata". 
3) wyobraźcie to sobie wypowiedziane tonem eksperta od moralności. Podwójnej zwłaszcza, jakiegoś księdza, albo polityka.
4) jak te karne kutasy za fatalne parkowanie, do przyklejania na szybę, złożone z setek cienkich pasków samoprzylepnego papieru, który się bardzo żmudnie odkleja. Zawsze mam ich parę przy sobie.
5) ale w wersji Downeya jra, nie Cubmberbatcha. Nie mam nic przeciwko Cumberbatchowi, rozumiecie, wręcz przeciwnie, stworzył najlepszą wersję Holmesa jaką widziałem, ale jednak bezpośrednia, brutalna fizyczność w wykonaniu Downeya bardziej do mnie przemawia.
6) takich jak mnie się ostatnio przydarzyła - zostałem oskarżony o kopiowanie samego siebie. Być
 może powinienem zaznaczyć, że to moje zdjęcie i je kopiuję od siebie.
7) a, zapamiętajcie sobie Camouflage, będzie o tym niedługo.
8) to bardzo niebezpieczne, nie róbcie tak, byle wypadek i połamie was na kawałki.

sobota, 31 grudnia 2016

Uroczyście postanawiam


 


Za dużo w głowie mam, za dużo w głowie mam
I spać nie mogę, kiedy myślę o tym
A myślę całe dnie
Że coś jest w głowie źle
Za dużo myśli naraz mam na myśli
Kuba Sienkiewicz "Za dużo w głowie".

Postanowienia noworoczne. Temat tak zgrany jak tłumaczenia, dlaczego nie udało się ich dotrzymać. Jeszcze nigdy sobie nie postanawiałem noworocznie tak zupełnie formalnie, na piśmie. Podobno zresztą gwarancją niespełnienia noworocznych postanowień jest ich spisanie, ale trudno. Rzucam wyzwanie Murphy'emu i Karmie.


Oto lista moich fotograficznych postanowień na rok 2017:


Pierwsze - wydać książkę o świetle. Chciałbym napisać, że jest już w dużej części napisana, ale to by było kłamstwo okrutne. Jest w powijakach. W połogu właściwie. Nawet, nie bójmy się tego powiedzieć,
używając modnego ostatnio słowa, w macicy.

Drugie - rozwinąć bloga i nadać mu choćby pozory regularności. Poza normalnym filozofowaniem, mam trochę pomysłów na wpisy, które odbiegają nieco od ustalonego klimatu. Myślę na przykład porozmawiać z kilkoma polskimi fotografami i zrobić z tego cykl, może nie wywiadów, ale pogaduch okołofocicznych. Oprócz tego chciałbym napisać parę słów o książkach związanych z fotografią, ale nie takich typowych, o tym jak robić zdjęcia, jakich teraz się pełno wydaje, w stylu McNally'ego, czy DuChemina, nawet niekoniecznie konkretnie o fotografii, ale zbliżonych tematyką. No i w końcu pociągnąć temat słynnych portrecistów, który kiedyś chciałem zrobić, a który skończył się na jednym wpisie o Hurrellu
1.

A propos jeszcze tych dwóch postanowień, ostatnio wpadł mi w oko esej o pisarstwie
2. Autorka proponuje prosty test na pisarza - żeby sprawdzić, czy masz jakiekolwiek zadatki na ten ciężki zawód, spróbuj przez trzydzieści dni pisać przynajmniej godzinę dziennie. Bez wymówek i odwlekania. Jeśli się uda, to jest szansa.

Trzecie fotograficzne postanowienie jest takie, że nie wydam ani grosza w tym roku na sprzęt. Pomijając rzecz jasna wypadki losowe, awarie i tym podobne. Oczywiście wydam wiele hajsu na klisze, wołanie, FP-100C, póki dostępne i tym podobne koszta utrzymania się w ruchu fotograficznym, ale nie kupię żadnego nowego aparatu, obiektywu, lamp, statywów, ani innych pierdół. Jestem w słabej finansowej kondycji i moja typowa, męska natura chomika wpędza mnie w problemy. Nie umiem się oprzeć okazji. Ale - w tym roku koniec.


Czwarte - zrealizować projekt, który noszę w głowie od kilku lat. A mianowicie
3 odtworzyć fotograficznie, z maksymalnym pietyzmem, obraz z okładki dodatku do pierwszej edycji D&D pod tytułem "Marvelous magic". Autorem tego dzieła jest Clyde Caldwell, który robił olbrzymią ilość rzeczy w tamtym czasie do D&D i później AD&D. Ambitnie mam zamiar maksymalnie dużo odtworzyć w realu, ale jak się nie da, użyć CG. Dlaczego akurat to? Nie mam pojęcia. Z D&D wiąże się wiele fajnych wspomnień, a ta okładka utkwiła mi w głowie4.

Tyle w tematach związanych z najlepszą ze sztuk. Jest jeszcze część druga postanowień, bardziej osobista i tu disklejmer: Jeśli interesują was tylko moje wypociny związane z filozoficznością fotografii portretowej (i nie tylko), tutaj zakończcie. Ostrzegam, dalej jest łzawo i ekshibicjonistycznie. Nie wiem w sumie, dlaczego to publikuję, dlaczego w ogóle to spisuję nawet nie wiem. Ale jest. Może natura Narcyza, może de profundis trochę wołanie. Ale czasem człowiek musi, inaczej się udusi, znacie to uczucie.


Jestem taki, jak wszyscy wokoło, ulegam zupełnie tym samym zmianom
Urodzę się kiedyś, tak samo jak inni i widzę przed sobą to samo
I czuję, że to przytrafia się wszędzie, mnie również musi się zdarzyć
Kuba Sienkiewicz "Wiem".

Rok miniony był bardzo zły dla mnie. I chociaż od razu spod palcy na klawisze ciśnie się, nie pierdol, są tacy co mają gorzej, wojny, choroby, głód, Trump prezydentem, to niestety, konstrukcja naszej mózgownicy jest taka, że nieszczęścia się nie stopniują. Jak cierpisz, to cierpisz. Mózgu nie przekonasz, że mogło być gorzej.


No to jeszcze raz. To był bardzo zły rok. Nałożyło mi się sporo niefortunnych wydarzeń na ogólnie otępiający kryzys wieku średniego
5. Najprościej byłoby chyba napisać, że pierwszy raz w życiu się złamałem. To jest specyficzne uczucie, złamania6. To uczucie, że jednak nie da się. Że koniec, można jeszcze próbować pozbierać, sklejać te kawałki, ale tak naprawdę nie ma "Cofnij", życiowego Ctrl-Z, już jest pozamiatane, po herbacie, finito, od dzisiaj puchatkowe "im bardziej inaczej tym bardziej tak samo" się odwraca. Jest tak samo, ale inaczej. To jest jak z butami zapastowanymi hydrofobiczną pastą7. Do czasu aż pasta się nie zetrze, można suchą stopą zasuwać przez kałuże, ale najmniejsze obtarcie i chłoną jak gąbka.

Więc było źle. A co gorsza, zdaję sobie sprawę, że na pytanie "kiedy będzie lepiej", może być tylko jedna prawdziwa odpowiedź - "już było".

Dodatkowo, na to miażdżące uczucie, które sprawia, że otwarcie oka rano jest nadludzkim wyczynem, że proste czynności, zawiązanie buta, wyjęcie czystych gatek z szuflady, staje się osobistym wejściem na K2 południowo zachodnim filarem, nakłada się fizyczny aspekt nadchodzącej starości - jeszcze nie teraz, jeszcze parę lat, ale cień już pada, oddech krótszy, refleks słabszy, włos przerzedzony, broda posiwiała.

A jeszcze nad tym wszystkim, na samej górze, jest strach. Strach nie przed starością, chorobami, czy nawet śmiertelnością, której szanse w moim wieku wynoszą około 5%8. Nie taki strach. Inny. Strach przed byciem takim samym jak wszyscy. Przed tym powolnym zapadaniem się w siebie, na które patrzę u swoich kolegów z podobnego rocznika. Nad osadzeniem się w bezpiecznym rytmie, bujaniem się w cyklu, parafrazując Fatboya Slima - "eat, shit, sleep, repeat". To co mnie przeraża naprawdę, to że kiedy świecę lampą błyskową wspomnień na minione dni, wywołują się obrazy tak bardzo standardowe, zwyczajne, takie same. Że żarty z pracy, małżeństwa, życia erotycznego po czterdziestce nabierają nowego, słodko-gorzkiego brzmienia.

No i tu moje postanowienie w końcu. Bo widzę dwie drogi tylko. Albo przyjąć na klatę, że tak już jest. Że nie ma zmiłuj, wszyscy wędrujemy tą samą ścieżką, od narodzin, do piachu. Albo się zbuntować. Cisnąć się, bez celu i sensu, drapać pazurami i wyć, niezależnie od świadomości, że to nic nie da. Dylan Thomas, nie mylić z Bobem Dylanem, napisał piękny wiersz na ten temat, zatytułowany "Do not go gentle into that good night". Sugeruję sobie odszukać9.

Zatem, moje postanowienie jest takie, że będę się ciskał. Na przekór nieuniknionemu. Zobaczymy. Cynizm, który na własną zgubę wyhodowałem u siebie, mówi, że ten bunt to też nie jest nic szczególnego. Ot, staremu odpierdala. Jeszcze jeden objaw kryzysu wieku średniego. I na pewno ma rację. Nihil novi, skoro nawet wiersze o tym piszą. Ale decyduję się odrzucić ten głos. Trudno. Jeśli coś mi ten rok dał, to gniew pod cieniutką warstewką opanowania. Słowiański wkurw. Jest go tam dużo i prędzej, czy później muszę coś z nim zrobić, przyszły rok będzie na to równie dobry, jak poprzednie. Jeśli mam iść tą samą drogą, co wielu przede mną, niech to chociaż nie będzie droga totalnej przeciętności. Chociaż odrobinkę niech zboczę z szaro-szarego.

Zauważcie, nie postanawiam, że będę lepszym człowiekiem. Wiele tego, co mi się trafiło, wynika bezpośrednio z tego, że jestem niedobrym człowiekiem. Karma, można by powiedzieć, nie ma litości. Ale próbowałem już być lepszym i uwierzcie mi, satysfakcja z moralnej wyższości wcale nie pomaga na obity tyłek. Lepszy nie będę. Gorszy, na pewno. 

No a drugie niefotograficzne postanowienie to mam takie, że się nauczę francuskiego. Ładny język, a ja lubię ładne rzeczy. Może hiszpańskiego też. Jakbyście mieli namiar na sensowny kurs, ale taki porządny, bez dopisku "dla idiotów", albo "w dwa tygodnie", to dajcie znać.

 
No, to do zobaczenia w przyszłym roku.

1) tutaj.
2)
dzięki nieocenionemu Mike'owi Johnstonowi i jego The Online Photographer. Książka w której ten esej się znajduje, to "This is the story of a happy marriage" autorstwa Ann Patchett
3) tylko się nie śmiejcie.
4) oprócz tego pai jest ubrana, co akurat jest rzadkie w okładkach RPG.
5) z którym nie jestem sobie w stanie poradzić w tradycyjny sposób, kupując Porsche i biorąc kochankę. Na Porsche mnie bowiem nie stać, a kobieta obca jest mi zupełnie zbędna, dość mam ubawu ze swoją.
6) nie załamania, zauważcie. Załamanie towarzyszy mi nader często, wystarczy że otworzę telewizor i spojrzę na te gęby nasze polityczne, żeby się załamać kompletnie.
7) jeśli nie wiecie, o co chodzi, wyguglajcie sobie "hydrofobizacja butów". Mózg zlasowany gwarantuję.
8) przywołując D&D, z grubsza rzecz biorąc, jak rzucę 1 na d20, to po ptakach.
9) a jak wam się nie chce, to proszę:

Do not go gentle into that good night,
Old age should burn and rave at close of day;
Rage, rage against the dying of the light.

Though wise men at their end know dark is right,

Because their words had forked no lightning they
Do not go gentle into that good night.

Good men, the last wave by, crying how bright

Their frail deeds might have danced in a green bay,
Rage, rage against the dying of the light.

Wild men who caught and sang the sun in flight,

And learn, too late, they grieved it on its way,
Do not go gentle into that good night.

Grave men, near death, who see with blinding sight

Blind eyes could blaze like meteors and be gay,
Rage, rage against the dying of the light.

And you, my father, there on the sad height,

Curse, bless me now with your fierce tears,
I pray. Do not go gentle into that good night.
Rage, rage against the dying of the light.

Dla lingwistycznie upośledzonych, znakomity przekład nieodżałowanego Barańczaka:


Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy,
Starość u kresu dnia niech płonie, krwawi;
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.

Mędrcy, choć wiedzą, że ciemność w nich wkroczy -

Bo nie rozszczepią słowami błyskawic -
Nie wchodzą cicho do tej dobrej nocy.

Cnotliwi, płacząc kiedy ich otoczy

Wspomnienie czynów w kruchym wieńcu sławy,
Niech się buntują, gdy światło się mroczy.

Szaleni słońce chwytający w locie,

Wasz śpiew radosny by mu trenem łzawym;
Nie wchodźcie cicho do tej dobrej nocy.

Posępnym, którym śmierć oślepia oczy,

Niech wzrok się w blasku jak meteor pławi;
Niech się buntują, gdy światło się mroczy.

Błogosławieństwem i klątwą niech broczy

Łza twoja, ojcze w niebie niełaskawym.
Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy.
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.

środa, 20 lipca 2016

Instant epitafium


- będziesz codziennie dostawał dwie dychy, żebyś miał na jakieś pamiątki, frytki czy co tam będziesz chciał.
- pamiątki?
- no, na przykład pocztówkę będziesz mógł kupić.
- pocztówkę?
- no, pocztówkę.
- a co to jest pocztówka?
- ...
autentyczna rozmowa z moim synem przed wyjazdem na kolonie

No i przypomniałem sobie tę drugą rzecz fajną w starości, wiecie, tę o której zapomniałem we wpisie o mimozach fotograficznych.
Słuchajcie.
W starości drugą rzeczą fajną jest to, że człowiek już wszystko widział. Trudno go zaskoczyć, trudno zawstydzić, trudno oszukać. Słowami wieszczki Maryli, "ale to już było".
Pomijając fakt, że człowiek widział jak przychodzą i odchodzą nowi politycy1, księża, milicjanci i złodzieje, wszyscy tacy sami, długi życiorys oznacza, że widział jak przychodzą nowe technologie, a stare odchodzą w zapomnienie. Zwłaszcza w ostatnim półwieczu ten proces daje czadu. Pamiętacie jeszcze jak się fotografowało wszystko kliszakiem i nikt tego nie uważał za coś szczególnego, kliszę się wywoływało na rogu w 45minut razem z odbitkami 10x15? Rok mniej więcej 2000? Teraz szczęście jak się znajdzie laba w którym jeszcze klisze potrafią wywołać, a cud jak w ten sam dzień2...
Nowe przychodzi, stare odchodzi, naturalna kolej rzeczy. Ale ekstremalnie rzadki jest przypadek, kiedy stare odchodzi zupełnie i całkowicie. Właściwie zawsze można wrócić. Są nisze, w których stare techniki mają się świetnie i dotyczy to nawet naprawdę starych. Kolodion na przykład, na który chwilę temu był taki szał, to jedna z najstarszych technik fotograficznych, a można sobie bez problemu sprawić sprzęt, chemię, znaleźć warsztaty, informacje w sieci i robić. Kodachrome odszedł, ale są inne slajdy. I tak dalej, zawsze coś jest.
Dobra, teraz to na stopro się zastanawiacie, o czym ten ekstraordynaryjny dzisiaj bredzi.
Ano o Fuji, kończącym produkcję ostatnich filmpacków typu 100. Dlaczego? Ano dlatego, że mamy tu do czynienia z wyjątkiem od reguły nisz. Technologia produkcji tego materiału jest tak skomplikowana, że nie ma nikogo, kto by był w stanie się jej podjąć3. To jest faktyczny koniec. Nie będzie tutaj tak, jak się stało przypadku filmpacków typu 600, które udało się ocalić od kompletnej zagłady w ostatniej chwili4.
Oczywiście, jeszcze parę lat będą dostępne, w coraz wyższych cenach. Ale nowych nikt nie będzie robił5.
Koniec
Finito
Ende
Te wszystkie kasety do średnich aparatów, Polaroidy takie jak ten, który Roksana dzierży w rączkach na zdjęciu powyżej, wszystko stanie się bezużytecznym złomem.
Jest to dziwnie smutne. Nie tylko dlatego, że odchodzi technika, którą lubię i uprawiam. Także dlatego, że nie lubię, kiedy wszechświat daje mi do zrozumienia, że czas płynie nieubłaganie i nic się nie wróci. Także dlatego, że nowe pokolenia nie będą miały tej kosmicznej frajdy z czekania aż się wywoła i tego magicznego momentu odklejania negatywu od odbitki.
Świat zrobił się uboższy o fajną, namacalną rzecz, a bogatszy o Pokemon Go. Dla mnie słaba wymiana

PS. Mam teraz focha na Fujifilm. Wiem, że to nieracjonalne, ale nikt mnie nigdy jeszcze nie oskarżył o racjonalizm. Nie kupię sprzętu, nie kupię klisz6, będę odradzał zakup gdyby kogoś podkusiło. Zemsta ekstraordynaryjnego. Żałosna, ale zawsze.

1) to jest swoją drogą ciekawe, bo ta fajność nie jest wprost proporcjonalna do wieku. Do pewnego czasu rośnie, to znaczy, człowiek kilka razy sparzy się na polityce, czy religii, zaczyna widzieć, że to wszystko jedna wielka ściema i skok na kasę/sławę/władzę, niepotrzebne skreślić. A potem ta świadomość zanika, nadchodzi demencja i znowu się daje nabierać posłom i biskupom jak dziecko. Wysyła pieniądze na partię, głosuje, zapisuje księdzu w spadku mieszkanie... Ja czuję że jestem w szczytowym momencie, zaraz zacznę głupieć, więc czytajcie póki jeszcze umiem złożyć dwa zdania do kupy.
2) za to jedną z wielu niefajnych rzeczy w starości jest ten nieznośny pęd do wspominek. Kiedyś to było fajnie panie, nie to co teraz. Gówno prawda dziadku, po prostu mózg woli pamiętać fajne, wymazać niefajne. Dodatkowo za każdym razem kiedy sobie coś wspominamy, tracimy to wspomnienie, a na jego miejsce wchodzi nowe wspomnienie, o tym wspomnieniu. Następnym razem to już tylko wspomnienie o wspomnieniu i ono zostaje zamienione na wspomnienie o wspomnieniu o wspomnieniu. Brzmi dziwnie? Wyguglajcie sobie jak działa mechanizm wspomnień, warto.
3) jeśli nie wierzycie, zajrzyjcie na bloga new55 i poczytajcie jakie trudności są z produkcją dużo prostszych polaroidów 4x5.
4) chociaż w tragicznie, okropnie, fatalnie okaleczonej i bardzo drogiej postaci, produkuje je nadal Impossible Project.
5) tylko proszę, nie linkujcie do różnych miejsc i firm, które deklarują podjęcie produkcji. Nie. To tylko pusta gadka. Pamiętajcie, jestem stary, słyszałem już różne deklaracje i umiem rozróżnić, kiedy jest szansa a kiedy tylko smutna walka bez szans na powodzenie.
6) oprócz Instaxów. Szlag by trafił, nawet focha nie mogę mieć stuprocentowego, bo nikt inny nie produkuje Instaxów...

sobota, 16 lipca 2016

Fotografuję za darmo

In God We Trust


"Nikt nie będzie mi mówił, jak mam żyć"
Tony Montana

Wpiszcie to sobie w Google: "Nie fototografuję za darmo".
Nikt nie chce fotografować za darmo, a jednak powstało tyle postów na blogach, artykułów w onlinenowych magazynach, nawet grupa o tej nazwie, że wujek Google zwraca ponad milion wyników.
Te artykuły, wpisy, posty, można podzielić z grubsza na dwie kategorie - obśmiewające i edukujące. W obśmiewających zazwyczaj jest link do jakiegoś ogłoszenia typu "szukam fotografa na ślub/chrzciny/imprezę, który zgodzi się zrobić foty za darmo/do portfolio/za wałówkę1", po czym jeździ się po autorze tego ogłoszenia w komentarzach.
W edukujących można przeczytać z reguły historyjkę jak to do znanego i cenionego fotografa zwrócił się jakiś janusz polskiego biznesu z propozycją zrobienia mu zdjęć za jak wyżej, oraz przydługi i z reguły nieskładny wykład, dlaczego jest to straszliwa zbrodnia.

W tym miejscu disklejmer: Nie zajmuję się fotografią zawodowo. Nie byłbym w stanie udźwignąć budżetu domowego robiąc portrety tylko pięknym kobietom, a nie chcę sobie zohydzić pasji. Więc swoją średnią wyrabiam jako drukarz2. W związku z tym moja ocena tego tematu może być nieco bardziej obiektywna od oceny ludzi, dla których kasa za zdjęcia jest condicio sine qua non następnego obiadu.

Przez te wszystkie teksty przebija wielki płacz. Płacz o nieuczciwej konkurencji, o klientach potworach i w ogóle o ciężkim życiu.
W fotografii nie ma kokosów. Jest bardzo, bardzo niewielu fotografów, którzy naprawdę zarabiają duże pieniądze. To wynika chociażby z tego, że fotografia jest jednym z nieskalowalnych zawodów3. Jest skończona ilość weekendów w roku w których można zrobić śluby, nawet za grubą kasę. Nie da się zrobić więcej niż ileśtam imprez rocznie, nawet jeśli będzie się miało nieskończoną pulę zleceń4. Troszkę można pokonać ten problem robiąc sztukę, ale to są ekstremalnie rzadkie sytuacje5.
Za to kandydatów na fotografa jest legion. Każdy dzisiaj za w miarę niewielką kasę może nabyć zestaw, którym bez problemu zrobi znakomity reportaż, portret, czy pejzaż. Nie jest problemem wziąć kredyt nawet na najbardziej wypasiony sprzęt. Problemem są umiejętności, ale jest tak duża grupa tych potencjalnych zawodowców, że wśród nich znajdzie się dużo więcej tych utalentowanych, niż jest w stanie wykarmić rynek zleceń premium.
W wielu artykułach jest poruszany temat "psucia rynku". Rynku nie da się popsuć. Rynek rządzi się prawem popytu i podaży. Jeśli propozycje robienia zdjęć za darmo są takim problemem, to znaczy że podaż usługi jest za duża. Nie da się tego przeskoczyć. Nie da się zabronić ludziom dawania ogłoszeń na darmowe zdjęcia, ani zabronić fotografom podejmowania się takich zleceń.
Drugim argumentem, który przewija się nieustannie jest ten o januszach fotografii, którzy podejmują się zleceń za grosze, bądź za darmo i tworzą chałę, odbierając prawdziwym zawodowcom zlecenia, które oni by zrobili znacznie lepiej. Tutaj działa ten sam mechanizm, co w przypadku uchodźców odbierających miejscowym pracę6. Skoro byle fotoziutek odbiera zawodowcom zlecenia, to może ci zawodowcy nie są aż tak dobrzy jak im się wydaje? Może jednak czas rzucić aparat i zabrać się za kielnię?
Nie jest to też sytuacja, która może się zmienić. Ilość ludzi, którym się wydaje że fotografia to łatwy kawałek chleba będzie tylko rosła, w miarę jak technologia robi się coraz bardziej dostępna. A wraz z tym będą spadać ceny.
Dlaczego w ogóle zadaję sobie wysiłek pisania tego wszystkiego?
Bo odrzuca mnie użalanie się nad sobą, a tym właśnie są te wszystkie oburzone "Nie fotografuję za darmo. Najgorszą rzeczą jaką można zrobić, najbardziej kalekim sposobem na poprawę własnej sytuacji, jest szukanie rozwiązania na zewnątrz. To jest ten mechanizm, który każe winą za własne niepowodzenia obarczać każdego, tylko nie siebie. Oni są winni. Te wszystkie fotoziutki feszynu, robiące sesje po pięć dych na maxmodels.
Rynek jest trudny i żeby się przebić, trzeba kombinacji umiejętności, szczęścia i znajomości. Płacz nie przystoi dorosłemu facetowi. Zamiast więc stękać, wyśmiewać i pałać oburzeniem, weź się do roboty. Nie mów innym, jak mają żyć - nie masz zupełnie nic do powiedzenia w tej kwestii.
A jak nie, to budowlanka naprawdę jest dobrym rozwiązaniem. Zero odpowiedzialności, kasa przyzwoita i można chlać w godzinach pracy. Żyć nie umierać.

1) niepotrzebne skreślić.
2) co skądinąd daje mi niezły ubaw przy czytaniu wszelkiej maści rewelacji głoszonych przez zawodowych fotografów w temacie zarządzania kolorem i drukowania.
3) w wielkim skrócie, nie da się zwiększać cen za zdjęcia w nieskończoność. Jest pułap powyżej którego nawet najbogatszy klient się wypnie.
4) a nikt nie ma nieskończonej puli zleceń poza tymi nielicznymi z wielkimi nazwiskami, którzy jak to nieliczni, się nie liczą.
5) jedno tylko zdjęcie kartofla, jedno pustego brzegu rzeki. Kwestia niezwykłego szczęścia.
6) jeśli człowiek bez języka, kontaktów i umiejętności jest w stanie odebrać ci pracę, to może jesteś po prostu głupi?